Halo Infinite. Wielki powrót legendy [Recenzja]
Halo Infinite to klasyka gatunku podana w najlepszy ze sposobów. Rewolucji nie stwierdzono. Jest za to blisko rewelacji.
Master Chief wraca. Po raz kolejny i nie do końca na własne życzenie, ale wraca. I od razu bierze się za to, w czym jest najlepszy: szeroko pojętą eksterminację. Niewiele się u niego przez lata zmieniło. Nadal jest obity w zielony, choć nieco sfatygowany pancerz, odpowiada równoważnikami zdań, do tego jest absolutnie odporny na sarkazm. I wciąż toczy niekończącą się wojnę.
Halo Infinite. Wojna nigdy się nie zmienia
Halo Infinite zabiera nas w dokładnie to samo miejsce, w którym Halo 5: Guardians nas zostawiło. Nie będzie żadnym spoilerem, gdy napiszę, że walka ze Strażnikami, dowodzonymi przez Cortanę, ludzkość przegrała. Teraz galaktyką trzęsą niemilcy o wiele mówiącej nazwie Wygnańcy. Na jej czele: War Chief Escharum. Za jego plecami hordy jemu podobnych "przyjemniaczków". Nasze zadanie to klasyka gatunku – pokonać wroga.
Master Chief nie będzie działał zupełnie sam. Mniej lub bardziej chętnie pomogą mu pewien pilot, który przywróci go do życia oraz sztuczna inteligencja, nazywana Bronią. Relacja z tą ostatnią to perła w koronie Halo Infinite. Dialogi z burkliwym i małomównym Master Chiefem skrzą się od humoru, stając się idealnym kontrapunktem do wszechobecnego patosu, z jakim opowiedziana jest szósta odsłona cyklu.
Fabularne meandry pozostawię do samodzielnego odkrycia. Dodam jedynie, że całość poprowadzona jest tak, by bawić się mogli weterani serii oraz kompletni debiutanci. Ci pierwsi wyłapią całe góry nawiązań i smaczków, drudzy, poznają (może nieco zbyt) zawiłą historię Master Chiefa.
Halo Infinite. Strzelaj, przeładuj, powtórz
Halo Infinite nadal góruje nad innymi strzelankami (nie tylko tymi kosmicznymi) w kwestii mechaniki. Każda z broni, a mówimy o wyjątkowo bogatym arsenale, ma swój ciężar i charakter. To z kolei przekłada się na ekstremalnie wysoką miodność samego strzelania. Niejednokrotnie przyłapałem się na tym, że chciałem jak najszybciej trafić do kolejnego punktu, tylko po to, żeby postrzelać. Takiej mięsistości może Halo pozazdrościć niejeden shooter.
To o tyle zaskakujące, że nie dostajemy tu nic nadzwyczajnego. Walczymy albo na przepastnych, otwartych terenach, tocząc regularne bitwy, albo w ciasnych i sterylnych (nieco zbyt, jak na mój gust) korytarzach. Amunicji jest ciągle za mało, tarcza wciąż piszczy o potrzebie regeneracji, a my szukamy wytchnienia przed kolejnym gradobiciem kolorowych pocisków lecących w naszą stronę. Nie pytajcie mnie jak, ale jakimś cudem to działa.
Na bitwę możemy wybrać się, jak Master Chief przykazał, solo i z przytupem, lub zebrać rozsianych po otwartym (i gigantycznym świecie) marines. Możemy pójść pieszo lub użyć ikonicznego już Warthoga czy całej plejady "znanych i lubianych" pojazdów. Ich sterowanie to momentami udręka, ale w ferworze walki szybko o tym zapominamy. Mapa, jak się już rzekło, jest przepastna. Na szczęście 343 Industries uniknęło pójścia w stronę Ubisoftu i znaczników jest na niej sporo, ale bez przesady.
Tu odbijemy węzeł, służący nam później za punkt szybkiej podróży, tam znajdziemy rdzeń potrzebny do rozwijania nowych umiejętności, gdzie indziej ubijemy znanego w galaktyce wroga i zyskamy stały dostęp do jego broni, a potem z powrotem do głównej misji. Słówko o kampanii. Fabuła pęka dość szybko (ok 12 godzin), ale ciągle trzyma odpowiednie tempo. Ewentualny głód można zaspokoić czyszczeniem mapy.
Halo Infinite. Ale to już było
Wszystko to widzieliście, przerabialiście po wielokroć i znacie na pamięć. Ja również. Ale na palcach jednej ręki potrafię wyliczyć, kiedy ostatnio syndrom "jeszcze jednej misji" doprowadził mnie do wschodu słońca. I w tej jednej dłoni znajdzie się Halo Infinite. Walka sprawia olbrzymią satysfakcję, nie jest przesadnie łatwa, a przy niejednym bossie zazgrzytacie zębami po nieoczekiwanym i fatalnym w skutkach "strzale znikąd".
Nie jest to poziom soulslike'owy, ale pamiętajcie o taktyce. Dobrze radzę. I używajcie linki! Wszędzie. Zawsze. To w zasadzie jedyna nowa sztuczka, której nauczył się Master Chief, ale dynamizuje walkę w sposób spektakularny. O ułatwianiu eksploracji nie wspominając.
Wsadzenie Halo Infinite do produkcyjnej zamrażarki przyniosło same profity. Grafika nabrała ostrości, tekstury nie rażą szpetotą, a design postaci wygląda dobrze. Ale jeśli liczyliście na nowogeneracyjny oczopląs, to wciąż nie ten adres.
Nowe Halo wygląda ładnie. I tyle. Otwarte przestrzenie mogą się podobać, ale już infiltracja kolejnych podziemi/konstrukcji bywa udręką. Ciasnota i korytarzowość Halo nie służy, a Master Chief najlepiej czuje się na otwartych przestrzeniach kiedy wszystko do niego strzela i ciągle coś wybucha. Pod wysłużonym hełmem musi wtedy pojawiać się, chociaż cień uśmiechu.
Halo Infinite. Rysy na pancerzu
Znam siebie i wiem, że też najpierw zerknąłbym na ocenę. A ta idealna nie jest. Co zatem nie zagrało? Zabrakło odwagi. Szkoda, że oddziałowi wspierającemu nie można wydać nawet podstawowych komend. Zamkniętym lokacjom zabrakło też charakteru. Nie do końca trafiony jest też system rozwoju. Na mapie znajdziemy Rdzenie Spartan, które umożliwiają odblokowanie kolejnych umiejętności, ale ich wpływ na rozgrywkę pozostaje znikomy. Bardzo brakowało mi również możliwości gry w kooperacji. Konstrukcja misji i rozmiar poszczególnych punktów aż się prosił o opcję zaproszenia do gry kolejnego gracza.
Z drugiej strony całe to narzekanie trochę traci impet, gdy pomyślę, że Microsoft swój hit udostępnia wszystkim właścicielom abonamentu Xbox Game Pass w dniu premiery. Niby to już standard, ale w przypadku Halo Infinite czy Forzy Horizon 5 po prostu robi to wrażenie.
Ale stawiam też worek ziemniaków, że Halo Infinite w obecnym stanie to zaledwie przygrywka. 343 Industries przygotowało piaskownicę, na której zamierza budować grę-usługę na lata. I bardzo dobrze. W kosmicznych strzelankach mało kto może się z nimi mierzyć.
Powyższa recenzja dotyczy wyłącznie kampanii dla jednego gracza. O trybie wieloosobowym napiszemy wkrótce.
Ocena 4/5