Dorfromantik dobry jak Settlersi, ale relaksuje jak weekend w plenerze

Dorfromantik dobry jak Settlersi, ale relaksuje jak weekend w plenerze
Adam Bednarek

23.04.2021 09:51

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Może i wygląda jak prosta facebookowa gierka, ale dawno tak nie wypocząłem przed komputerem, po prostu się relaksując i pozwalając myślom płynąć. Oto podsumowanie mojego miesięcznego odpoczynku z "Dorfromantik".

"Chcę do lasu" - wykrzykują Potwory i Ludzie. Kosi wyjeżdża na wieś odpocząć, bo "w mieście ludzie jak stonki/ zajadają ciągle kartofle/ i się mnożą, by tutaj szkodzić". Jako że moi rodzice mieszkają na wsi, mogę zapewnić was, że takie marzenia miastowych to spore utrudnienia dla miejscowych. 

Wieś latem w weekendy jest najgorsza. Jest głośno, bo zjeżdżają się sąsiedzi z domostw obok. Przez wioskę z typową wiejską zabudową, czyli domami przy ulicy, prawie już nie da się przejechać, bo po jednej, jak i drugiej stronie stoją auta. Z każdego podwórka wydobywa się zapach grilla, słychać głośną muzykę. Spokój i relaks? Zapomnijcie. 

Za to Łódź w letnie weekendy jest najlepszym miejscem do życia. Polesie pustoszeje, więc jadę rowerem środkiem ulicy, chłodząc się w cieniu kamienic. Nie ma samochodów, spokój, ktoś stoi w bramie i rozmawia. Sielanka. Nawet pod moim blokiem, gdzie aut jest jakieś trzy razy więcej niż osób, które w wieżowcu mieszkają, wreszcie widać resztki trawnika, zwykle zakrytego pojazdami. 

Może właśnie dlatego "Dorfromantik" jest takie romantyczne, bo pokazuje nam ten sielankowy obraz wsi i małych miasteczek. Taki, za którym tęsknią i mieszczuchy, i ci ze wsi, którzy w weekendy, a latem w trakcie tygodni urlopów muszą znosić niekoniecznie mile widzianych gości. 

Romantyczna wieś

Urocze chatki z czerwonymi cegłówkami, niezmącona niczym przyroda, piękne, niewycięte lasy. Jest miejsce dla rzeki wpadającej potem w jezioro, po którym leniwie ktoś sobie płynie. Cisza, spokój, sielski nastrój. Jeśli coś hałasuje, to tylko kolejka kursująca w oddali. Ale co to za hałas, to dźwięk, który sprawia przyjemność. 

"Dorfromantik to spokojna gra strategiczna, w której za pomocą sześciennych kafelków stworzysz piękne, rozwijające się wiejskie krajobrazy" - tak opisują swoją grę twórcy i nie ma sensu silić się na własne słowa, skoro to wyjaśnia wszystko. 

Obraz

Wariacja na temat puzzli czy Tetrisa to pomysł rodem z prostej przeglądarkowej gierki - serio, pokazywały mi się reklamy gier wyglądających identycznie, tylko z kosmitami zamiast wsi, ble! - ale "Dorfromantik" po prostu mnie urzekło. 

Wyzwanie? Jakieś tam jest. Przegramy, gdy w końcu zabraknie nam kafelków. Na start jest ich kilka, później wpadają za dobrze rozwijający się krajobraz: kiedy łączymy rzeki, lasy, domostwa. Im bardziej spójne jest nasze dzieło, tym więcej punktów zdobywamy. Są osiągnięcia, jest ranking, ale nie o rywalizację tutaj chodzi. 

Obraz

"Dorfromantik" relaksuje. Moja ulubiona rozgrywka to taka, w której wyciszam dźwięki w grze, uruchamiam własne plumkanie. Układam sobie te kwadraciki (zawsze byłem słaby z matematyki i jestem z tego dumny), piję herbatę, kawę lub piwo i po prostu odpoczywam. Czasami gram godzinę, czasami pół, czasami mniej niż pięć minut, w przerwie od pracy. 

Po co gramy?

To pewnie nie przypadek, że w pierwszym pandemicznym roku moje wszystkie ulubione gry związane były ze śmiercią. I wcale nie chodziło tutaj o wielkie emocje. Była to śmierć do bólu powtarzalna, powracająca co chwilę. W "Spelunky 2", "Hadesie" i nawet słodkim na pierwszy rzut oka "Fall Guys" umierało się permanentnie. 

Szczególnie moje zamiłowanie do dwóch pierwszych gier zaskoczyło mnie samego. Nie lubię ginąć w grać. Śmierć oznacza porażkę. Trzeba zaczynać od nowa albo od momentu, który już się widziało. Niepowodzeń i nieprzyjemności jest zbyt wiele w życiu, więc nie chcę ich w grach. 

Najpierw "Hades", a potem "Spelunky 2" nauczyło mnie wirtualnie umierać. A raczej, że każda porażka jest po coś. 

Nie było to jakieś wielkie zaciskanie zębów. Nie było samodzielnego klepania się po plecach. Wspierania i mówienia "dasz radę". Chodziło o coś innego. 

Umieranie w tych dwóch produkcjach zawsze wynikało z czegoś. Owszem, z moich błędów też, ale przede wszystkim za każdym razem było logiczne. 

Jeśli ten skacze tak, a ja zrobię wtedy unik, to będę mógł go uderzyć i go pokonam. Jeżeli nie - zginę. Logiczne, dające się przewidzieć. 

Naprawdę lepsza rzeczywistość

Najpierw muszę poznać świat, popełnić błędy, nauczyć się jak to wszystko funkcjonuje, a potem będę w stanie sobie z tym poradzić. 

Jakże to proste i uporządkowane! Jakże inne od tego, co działo się za oknem, gdzie grasował wirus, o którym można powiedzieć wszystko, tylko że nie to, że kieruje się rozsądkiem i logiką. 

To znaczy dopadnie cię, jeśli nie będziesz nosił maseczki, nie mył rąk i robił wszystko, żeby się z nim spotkać. Ale to jedyna "pewna" rzecz. Mogłeś mieć 30 lat i być super wysportowanym, by przejść chorobę ciężko. Mogłeś mieć 60 lat, źle się prowadzić, papierosy popijać kawą i nie zachorować. Nie ma w tym żadnego sensu. 

Bodaj to Zizek w jednej swojej z pandemicznych książek pisał, że właśnie dlatego koronawirus jest tak okrutny. Nawet śmierć na wojnie da się jakoś wytłumaczyć. Zracjonalizować. Zginął, bo walczył za ojczyznę. Zginął, bo zaatakowali nas ogarnięci nacjonalistyczną ideologią szaleńcy. Jest woja, muszą być ofiary. Koronawirusa nie da się objąć rozumem. 

Wyobrażam (to głupie słowa - nie mam pojęcia, co muszą czuć, może mi się wydawać, że jestem w stanie choć trochę sobie zwizualizować) sobie smutek rodzin, których bliski umiera teraz. Który umarł dwa tygodnie temu. A więc w okresie, kiedy lada moment będziemy zaszczepieni. Był tak blisko. Mógł żyć. Wystarczyło choć trochę. 

Ale przecież takie myśli nawiedzać musiały tych, którzy stracili kogoś w marcu, czerwcu czy na początku roku. Może gdyby był bardziej odpowiedzialny. Może gdyby częściej chodził do lekarza. Może gdyby ktoś z nas powiedział mu: uważaj bardziej na siebie. Koronawirus mnoży pytania, zostawia nas z wyrzutami sumienia. 

Pożyteczny eskapizm

Gry zawsze były formą eskapizmu. Ale w dobie pandemii mój eskapizm był inny. Chciałem poczuć, że mam nad czymś kontrolę. Że jeszcze potrafię zrozumieć, co się wokół mnie dzieje. Że istnieje świat, nad którym można zapanować. Co z tego, że wirtualny. Ważne, że jest. 

I przecież o tym samym jest "Dorfromantik". Ba, nawet o tym samym jest "Loop Hero". Nie tyle ogarniamy chaos, co wręcz nad nim panujemy. 

Ten eskapizm może wydawać się groźny. Poczucie, że jednostka jest w stanie zapanować nad wszystkim, co złe, zbliża nas przecież do tych wszystkich poradnikowych bzdur w stylu "wyjdź do ludzi, uśmiechnij się, a będzie dobrze". 

Ale przecież nie wymagamy aż tak wiele od gier. One nie mają być szczepionką na bolączki tego świata, a jedynie czymś, co pozwoli nam o nich na chwilę odpocząć. Poczuć się lepiej. Zarówno ulubione gry 2020, jak i pierwsze ulubione z 2021 - "Loop Hero", "Dorfromantik" - właśnie to robią. I jest to dla mnie wręcz niewiarygodne, jak są do siebie pod tym względem podobne. A tak inne. 

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Komentarze (1)