Yoshi’s Crafted World - recenzja wycięta z papieru
Rewelacyjnie ewolucyjnie.
Na pewno jestem tutaj w mniejszości (mniejszości mniejszości tak ogólnie), bo czekałem na Yoshi’s Crafted World ze sporym entuzjazmem. Wiem, że osoba z zewnątrz platformery 2D uważa za największą tendencję Nintendo i średnio rozpoznaje różnice między seriami z wąsatym, wielbicielem bananów, różowym blobem czy pierdzącym jajkami dinozaurem. Zatem cierpliwie tłumaczyłem switchowe inkarnacje ich wszystkich po kolei, odliczając miesiące do premiery prywatnego ulubieńca. Nikt z Kioto nie obiecywał cudów w przypadku ósmej przygody Yoshiego, co bardzo sobie ceniłem - to już od lat dziewięćdziesiątych nie była „rewolucyjna” marka. „Jest słodko, kreatywnie, ale mniej więcej tak, jak dotychczas” - zdawały się sugerować wszystkie materiały promocyjne. Więcej w zasadzie nie potrzebowałem.
A jednak zaskoczenie, bo jeśli ograniczymy się do kanonu, Crafted World ma dużo więcej pomysłów na odróżnienie się od poprzedniczek niż tylko ten oczywisty styl, który zalewa Was różowymi fluidami z wklejonych do recenzji obrazków. Umiejętnie dyskutuje z ograniczeniami dwuwymiarowej konwencji - lubi zmuszać do przemieszczania się wgłąb lub bliżej ekranu, zaś celując jajo-pociskami, możemy trafić w każdy pojedynczy obiekt z innych planów. Poza tym do i tak ogromnej zawartości (standardowo - grubo ponad 20 godzin, jeśli macie chętkę na zaliczenie całego collectathonu) dorzuca genialne w swej prostocie czasówki, które przebiegamy od mety do startu, a co z tym się wiąże - zaglądamy za techniczną kurtynę projektu. Domki okazują się kartonami po ciastkach owiniętymi papierem, kwiaty wyciętymi kształtami przyklejonymi taśmą klejącą do słomek, z kolei „wodny poziom” zbudowano tak naprawdę w ogromnej wannie. Jak gdyby projektant nie spodziewał się, że ktoś będzie oglądał całą makietę z drugiej strony. Niby taka drobnostka, czasówki. A przepełnione rzadką pasją.
W odstawkę poszły też sztywne ramy „klimatyczne” odwiedzanych światów. Nie ma dwóch plansz w podobnym otoczeniu, standardowe „pustynia - śnieg - dżungla” zastąpiono stacjami kosmicznymi, portami, feudalnymi domkami i wesołymi miasteczkami. Z tłami rotacjom ulegają drobne pomysły na ubarwienie zabawy, minigierki nigdy się nie powtarzają. Panowie z Good-Feel już ostatnim razem (Wooly World) dawali z siebie wszystko, a dziś serwują coś na wzór ostatecznej cegiełki w panteonie Nintendo. Skoro żaden z niemal pięćdziesięciu poziomów nie wydaje się oklepany, zasługują na jakąś solidną premię. A sekretów, standardowo, jest taki ogrom, że dwie dokładne wizyty będą absolutnym minimum.
Jeden „techniczny” perfekcjonizm wspomógł drugi, gdyż Crafted World śmiga w stałych sześćdziesięciu klatkach nawet podczas szarpania w dwie osoby (możecie przetransportować pociechę przez trudniejszą sekcję na własnych plecach, przydatny motyw). No i ścieżka dźwiękowa. Nie znacie wyniku na słodyczometru Yoshiego, dopóki obrazowi nie będą towarzyszyły melodie Kazufumiego Umedy. Liczę, że Nintendo wyciągnęło kilka wniosków z ułomnych elementów ostatniego Kirbiego i każda „niezeldowa” premiera first-party utrzyma taki standard.
Prawie się zagalopowałem w tradycyjną recenzję-opisówkę, ale musiałem wytłumaczyć, skąd mój optymizm, który po niemal trzydziestu godzinach z poprzednią odsłoną powinien przecież ostygnąć. Zastanawiam się, o ile inaczej Crafted World „siądzie” komuś, dla kogo Switch jest pierwszą platformą tego producenta. Dla kogo fundament szukania ukrytych wszędzie stokrotek będzie czymś odświeżającym. Bo nie ma wątpliwości, że to najlepsza gra z tej serii od samego Yoshi’s Island ze SNES-a. Nawet jeśli finalnie jest najzwyklejszą zręcznościówką, z założeniami tak starymi, jak gry wideo. Albo ma słabego głównego bossa.
Podejrzewam, iż znajdzie się mnóstwo osób przekreślających tę premierę za sam „zbyt niski poziom trudności”. W miesiącu z The Division 2, DMC oraz Sekiro coś lżejszego było bardzo potrzebnym urozmaiceniem, ale jeśli rzeczywiście ma się problemy z łatwą pozycją - nieważne że wymagającą kilkunastu intensywnych wieczorów, podczas których uśmiech nie schodzi z twarzy - to raz, że trafił na zły portal w polskiej sieci, dwa - serio?, trzy: nie brakuje na hybrydowym Nintendo wyzwań doprowadzających do uszkodzenia sprzętu. Również takich wewnętrznych, ichniejszych, na przykład remaster Tropical Freeze. Tam sprawdzicie swój stopień znajomości łaciny podwórkowej. Nie brakuje też gier jeszcze łatwiejszych (ostatni Kirby). Coś w tym złego?
Niemniej to trochę jak z tymi negującymi firmę z Kioto, bo „jest dziecinna” (znam dokładnie, sam reprezentowałem to zacne towarzystwo przez wiele młodszych lat). Bardzo często jest, to prawda. A my dziecinniejemy na starość, jaramy się platformówką wyciętą z tektury. Wiedz zatem, jeśli właśnie po to tutaj wpadłeś, zostawić zbędny komentarz, że Yoshi może kupować dziesiątki odręcznie wykonanych strojów. Że może trzymać pod pachami narysowane kredkami krowy. I jak kuca, to zostaje tylko taka krowa. Dziesiątki. Takich. Strojów. Wszystkie Twoje argumenty właśnie stały się inwalidami.
Dlaczego zatem pozostaję przy „warto”? Jak każdy świadomy wielbiciel gatunku, mam wobec niego wysokie wymagania. Lubię nawet przejrzyste sytuacje, w których można napisać „to bardzo dobry tytuł bez aspiracji na wchodzenie w polemikę z zasadami gatunku”. Yoshi zawsze taki był. Po prostu czasem swoje zadanie wypełniał odczuwalnie gorzej. Dziś świętuje mały, nierewolucyjny triumf. I sprzedaje się jak świeże bułeczki, co napełnia serce radością. Chociaż bardzo trudno mi sobie wyobrazić dalsze kroki w tej formule. A potem przypominam sobie, że podobnie mówiłem/pisałem kilka lat temu po Wooly World. Jeżeli miałby powrócić jeszcze za życia Switcha, z chęcią zaryzykuję. A teraz przepraszam, bo daleko mi do wszystkich stokrotek. Prosta yoshkosz naszej pasji.