Naruto: Rise of a Ninja - recenzja

Naruto: Rise of a Ninja - recenzja

Naruto: Rise of a Ninja - recenzja
marcindmjqtx
19.11.2007 01:32, aktualizacja: 30.12.2015 14:13

Screwball: Podobno Masashi Kishimoto był w młodości denerwującym dzieckiem. Być może właśnie dlatego, niekoniecznie świadomie, stworzył wiele lat później postać Naruto - młodego, nadpobudliwego i nielubianego ucznia Akademii Ninjutsu. Bohater ten stał się w dość krótkim czasie ikoną mangi na miarę Goku z Dragonballa. Zaryzykuje nawet twierdzenie, iż jest to w tym momencie najpopularniejsza na świecie seria rodem z Japonii. Pewnie to zaważyło na decyzji o zrobieniu gry na podstawie przygód młodego fajtera przez i tu niespodzianka. Naruto: Rise of a Ninja nie popełniło Namco, Konami, Capcom czy inne wschodnie studio. Zrobiło to francuskie (a dokładnie kanadyjski oddział) Ubi. Zastanawiając się nad tym chwilę, można by pomyśleć - przecież zachód nie może się zabierać za coś tak rdzennie japońskiego jak Naruto. Nie chciałbym rozpoczynać kolejnego wątku na temat ewidentnego kryzysu branży video w Kraju Kwitnącej Wiśni, powiem tylko - dobrze, że tę grę zrobili „nasi”.

Przygodę rozpoczynamy niezbyt wesoło - Naruto (jako jedyny) oblał w szkole końcowy egzamin, okazuje się też, że nikt nie trawi jego osoby. Wynika to głównie z faktu, iż zaklęto w nim bestię - dziewięcioogonowego lisa (tak, wiem, nie brzmi to najlepiej), który 12 lat wcześniej zrobił w rodzinnej wiosce, Leaf Village, konkretną rozpierduchę. Młody adept sztuk walki nie zraża się tym i otwarcie ogłasza wszystkim, iż jeszcze będą go szanowali oraz, że zostanie kolejnym Hokage, w wolnym tłumaczeniu największym i najszerszym na osiedlu. Ma mu w tym pomóc trening oraz wykonywanie kolejnych misji.

Cała akcja podzielona jest na kilka faz. Przede wszystkim eksplorujemy wioskę, gdzie nie tylko otrzymujemy kolejne zlecenia, ale możemy również posilić się miejscowym specjałem, ramenem (który, co nietrudno przewidzieć, odnawia energię), odwiedzić handlarza bronią czy zakupić zwoje podkręcające nasze statystyki. Leaf Village to miejsce gdzie Naruto spędzi najwięcej czasu. Jest tam co robić, oprócz głównej linii fabularnej do wyboru mamy sporo misji pobocznych, które polegają głównie na zbieractwie lub dotarciu do określonej miejscówki w wyznaczonym czasie. W wiosce zdobywamy też nowe, przydatne umiejętności, jak np. klasyczny, platformówkowy podwójny skok. Misje główne w większości polegają na opuszczeniu murów osady i ruszeniu w okoliczne lasy, bynajmniej nie na grzybobranie (choć zdarzy się zbieranie ziół, niestety, bez konsumpcji). W lasach, jak wiedzą wszystkie dzieci, czai się licho. Nie inaczej jest w okolicach rodzinnej osady Naruto. Na drodze naszego blondaska spotkamy kilka odmian złoczyńców. Tutaj przechodzimy do kolejnej fazy, mianowicie walki.

Najchętniej określiłbym to jednym słowem, może mało naukowym, acz oddającym całą treść - JEBUDU! Walki robią wrażenie i to naprawdę duże. Na pierwszy rzut oka przypominają mi stareńkie Rival Schools Capcomu, czy coś równie przykręconego. Ogólnie jest bardzo szybko, kolorowo, mocno i z przytupem. Esencja action-anime w wydaniu komputerowym. Każdy zawodnik, oprócz standardowej piąchy, może również użyć Jutsu - specjalnych technik (innych dla każdego wojownika), które, odpowiednio wykonane masakrują przeciwnikowi pasek energii, a nam gałki oczne. Ale o grafice wspomnę jeszcze niżej.

Oprócz walk, eksploracje miały urozmaicić sekcje platformowe, jednak, nad czym ubolewam dzień i noc, są one po prostu słabe łamane na frustrujące. O ile zwykłe skakanie po platformach jest jeszcze luźne, to wymijanie różnych przeszkód potrafi napsuć nieco krwi. Niestety ten element ewidentnie został niedopracowany. Na szczęście podróżowanie pomiędzy różnymi częściami lasu jest już całkiem przyjemne. Naruto, odbijając się od gałęzi leci pomiędzy pniami do celu, niczym emerytka pomiędzy pasażerami do wolnego miejsca w autobusie. Wszystko opiera się na wyczuciu czasu - w odpowiednim momencie trzeba odbić się od gałęzi, uważając, by po drodze nie wpaść na drzewo lub rakietę (?). Gdy będziemy robić to dobrze, wskoczymy na wyższą kondygnację, gdzie czeka nas większa prędkość (ale również bonusy). Gdy zaczniemy zamulać, spadniemy na ziemię, gdzie prawdopodobnie będzie już na nas czekał jakiś losowy rzezimieszek (sam nie wiem z której krypty wyciągnąłem to słowo). Po wygraniu walki wracamy w konary i próbujemy dalej.

O tym, że ta gra będzie śliczna, wiadomo było już dawno temu. Nic w tym temacie się nie zmieniło. Cell shade'owana graficzka wspaniale oddaje klimat anime, podbijają go „analogowe”, klasycznie rysowane cutscenki, które naturalnie popychają fabułę do przodu. Szkoda tylko, że jakość tych animacji jest telewizyjna i to nawet nie 16:9 tylko właściwie oldskulowe już 4:3. Na szczęście całość wygląda naprawdę rewelacyjnie, walki miażdżą płynnością, las to jest las, a nie kilka miernych drzewek na krzyż. Niestety tych miejscówek nie ma za dużo, poza wioską i lasami jest jeszcze pewien most w budowie i to właściwie wszystko. W związku z tym czeka nas dużo backtrackingu, na szczęście nie jest to jakoś mocno denerwujące.

Uważam się za przeciętnego, nadwiślańskiego anime-o-żercę, żadnego wielkiego otaku. Po prostu lubię ten styl i jak mam okazję coś obejrzeć, robię to bez namawiania. Naruto to oczywisty reprezentant shonen, czyli w wolnym tłumaczeniu historii młodzieżowych. Nie ma więc co szukać tutaj wielkich prawd objawionych ani podróży w głąb siebie. To lajtowa, wzbudzająca śmiech gra, gdzie przeważnie świeci słońce, momentami jest może nieco głupkowato, ale nie ma też żadnych przegięć. Niestety, gra zawodzi pod względem długości. Ukończenie jej zajmuje ok. 6-7 godzin, chociaż ze wszystkimi side questami będzie pewnie tego trochę więcej. No cóż, nic na to nie poradzimy. To ogólnobranżowy trend, zapewne wywołany wywindowanymi kosztami produkcji. Podejrzewam, że już niedługo czas gry na tym poziomie nie będzie żadnym argumentem na obniżenie oceny końcowej. Standard się zmienił. Na gorsze. Nie zmienia to jednak faktu, że Naruto: Rise of a Ninja to wyjątkowa pozycja, szczególnie w obliczu ataku klonów jakim jest zalew wszelkiej maści strzelanin. Czarny koń tych świąt.

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)