Graj utracony: Czy Gordon Freeman cierpi na hemoroidy?
"W kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku" - tego dowiedzieliśmy się z okazji pierwszego "Obcego". Był 1979 rok, dzieci w USA chodziły już wieczorami grać w świeżutkie Space Invaders na automatach. Minęło trzydzieści lat, od czasu najeźdźców gościliśmy w kosmosie niezliczone ilości razy, trzymając w spoconych łapkach najpierw joysticki, potem klawiatury i pady. Były symulacje, były pełne mutantów rozwałki, były niczego sobie kultowe strategie i pełne zbędnych przedmiotów rpegi, spokojnie można powiedzieć, że kosmos jako Ostateczna Granica został przez graczy zdobyty. I jako jeden ze zdobywców wnoszę poprawkę do zapowiedzi Ridleya Scotta sprzed trzech dekad. W kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku. Prawda. Ale też nikt nie usłyszy twojego śmiechu. A już na pewno nie w grach. Ponieważ gry - z jakiegoś kosmicznego powodu - to najbardziej podniosła, nabzdyczona, patetyczna i poważna jak śmiertelna choroba branża rozrywki. Choćbym codziennie robił gwiazdy na polach minowych, starczyłoby mi palców u rąk i nóg, żeby wyliczyć pozycję NAPRAWDĘ śmieszne. I w tym miejscu chciałbym dramatycznie zapytać: dlaczego? Za co ta tortura?
20.10.2009 | aktual.: 15.07.2016 10:30
Zacznę od apelu do wszystkich miłośników pecetowych przygodówek, którzy już rozgrzewają palce nad klawiaturami: dajcież wy spokój. Ja wiem, że chcecie już napisać o Monkey Island, Larrym, Full Throttle, Runaway, a może nawet Vampyre Story, ale naprawdę, proszę Was - dajcie spokój. Pierwsze produkcje to prehistoria, to jak przytaczać tytuły niemych przedwojennych komedii na dowód, że w Hollywood potrafią robić śmieszne filmy. A ostatnie produkcje to - kontynuując metaforę - żałosna próba zrobienia dziś niemej komedii i wmawiania ludziom, że to ciągle śmieszne. Ja wiem, że gusta są różne, że skoro kogoś śmieszą polskie kabarety, to muszą być i tacy, którzy uważają przeklikanie trzydziestu opcji dialogowych w oczekiwaniu na wysiloną pointę za doskonałą rozrywkę, a polowanie na piksele, żeby kogoś doprowadzić do rozwolnienia (żelazny punkt programu, tak samo jak szukanie czyjejś protezy) - za wirtualny odpowiednik Woody'ego Allena i Bena Stillera. Wiem, że gdzieś tam jesteście, może nawet to czytacie, ale proszę - dajcie spokój.
Tak oto zepchnęliśmy klikałko-szukałki to szpary w podłodze i wkroczyliśmy na teren wypasionych superprodukcji, które tak wszyscy uwielbiamy. I co? Jak w Królestwie Polskim po powstaniu styczniowym. Czarne suknie, srebrna biżuteria, nikt się nie śmieje, bo nie wypada, zniewolona Najjaśniejsza czeka na ratunek. Niedawno obejrzałem sobie bardzo zabawny filmik o tym, jak najwięksi pohaterowie fpsów (plus Marcus Fenix, który ściemnił w kwestionariuszu, że też jest z fpsa) biorą udział w zawodach na największego herosa. Patrzyłem, śmiałem się w głos i zrozumiałem, że to jest takie śmieszne także dlatego, że w swoich oryginalnych produkcjach są ci bohaterowie samą śmiertelną powagą. Moim faworytem jest oczywiście Pan Patetyczny, czyli Master Chief, chodząca alegoria cierpienia na naprawdę monstrualnego hemoroida.
Piszę to wszystko z okazji Brütal Legend, w które się zagrywam ostatnimi dniami i które - tak po prostu - jest komedią. Z niezłym tempem, szybką akcją, ciętymi ripostami, zazwyczaj udanymi dowcipami i uroczym wyśmiewaniem się z przemijającej rockowo-metalowej kultury. Tutaj możecie przeczytać szczegółową recenzję Zooltara.
Chodzę Eddiem Riggsem/Jackiem Blackiem od misji do misji, żeby wysłuchać komentarzy na każdy temat - przyjmując zlecenie dowiezienia piwa na imprezę, zanim zrobi się ciepłe, zdumiony Eddie odpowiada "hej, przecież ciepłe też jest dobre" - i mi się chce. A zazwyczaj jest tak, że niezależnie od produkcji, po paru godzinach mi się nie chce. Nawet jeśli coś mnie wciągnie tak, żeby to skończyć, to przy ostatnich misjach czuję się, jakbym chodził do pracy. Niedawno dobrnąłem do napisów w Arkham Asylum i końcówka była tak wysilona, drętwa i irytująca (kilka następujących po sobie mordobić, litości), że gdybym miał funkcję autopilota, chyba bym jej użył. Naprawdę byłem zły na siebie, że marnuję czas, uczucie znane chyba każdemu graczowi.
Coś jest nie tak, skoro świat wykreowany dla rozrywki jest bardziej seriozny, niż moje normalne życie jako takie. Po co ja mam tam siedzieć? Żeby się zdołować? Pośród wielu rzeczy, których mi brakuje w recenzjach gier jest ocena, nazwijmy to, współczynnika przeżywalności. Twórcy gier nie dają nam filmu do obejrzenia, czy książki do przeczytania, tylko tworzą świat i proponują, żebyśmy w nim przeżyli kilkanaście zazwyczaj godzin. Kupa czasu. I niestety im gra poważniejsza, tym szybciej robi się nudna, a współczynnik przeżywalności spada. Bo po jakimś czasie patrzymy na pada i wiemy, że czeka nas kolejny przerywnik filmowy z drętwą gadką, kolejna misja polegająca na Bardzo Poważnym Ratowaniu Zagrożonego Świata, kolejny Serio Groźny Potwór w Kanałach. I się odechciewa. Ostatnio przy Prototype mi się odechciało. A w Brütalu wiem, że nawet jeśli misja będzie wtórna, to przynajmniej na początek i koniec dostanę jakiś fajny dowcip. Można powiedzieć, że to niewiele, ale spójrzmy na sitcomy - niektóre ("Two and a Half Man") są boskie przez wiele sezonów, a polegają przecież na rozgrywaniu tych samych sytuacji w tych samych pomieszczeniach, tyle że okraszonych nowymi dowcipami. I na te dowcipy czekamy.
Gry mają ze względów technologicznych podobą strukturę, ograniczenia silnika zazwyczaj sprawiają, że w końcu akcja sprowadza się do toczenia podobnych walk w podobnych dekoracjach, a o jakości gry świadczy to, co zdarzy się na początku i na końcu wtórnej walki. Brütal Legend daje fajny tekst. Większość gier daje, eee...., no chyba nic nie daje. Wrażenie sztucznego przedłużania czasu gry daje i wrażenie ratowania świata daje, ale to jakby się przejadło trochę.
Nie potrafię tego zrozumieć. Zwłaszcza, że przecież ani twórcy, ani tym bardziej odbiorcy gier nie są zgorzkniałymi 70-latkami, którzy nie zrozumieją dowcipu, od śmiechu ich wątroba boli, a w ogóle to należy im się szacunek ze względu na podeszły wiek. Jest w tym jakaś niespójność, że spędzamy czas na robieniu sobie jaj, a włączając wieczorem konsole możemy wybrać między tonacją serio, a tonacją serio. Co miesiąc ukazują się komediowe książki i komedie, gier komediowych zwyczajnie nie ma. Niektóre mają lżejsze elementy, na przykład Fable 2, ale i tak szybko wpadają w patetyzm.
Nie wiem, może się mylę, poniżej moje TOP 5 najzabawniejszych gier ostatnich czasów, jeśli znacie inne (nie grałem w Psychonauts, podobno niezłe), najchętniej na Iksa, wpisujcie proszę w postach. Tylko bez pecetowych przygodówek sprzed piętnastu lat, pls.
5. The Simpsons Game i seria LegoNa ostatnim miejscu, bo jednak zarówno Simpsonowie, jak i seria Lego bazują na czymś, co zostało dawno dobrze wymyślone, zrobione, sprzedane i kupione - musieli tylko znaleźć sposób, żeby to obśmiać. Lego robi to w sposób uroczy, a Simpsonowie w sposób złośliwy i ten drugi jest znacznie bardziej widowiskowy. Dożywotnie miejsce w wirtualnej alei gwiazd należy się twórcom The Simpsons Game za zrobienie znajdźkowej misji, w której trzeba znaleźć trzydzieści klisz do cna wyeksploatowanych w grach wideo. Moja ulubiona to ta, w której Homer topi się w jakiejś kałuży i odblokowujemy kliszę "Pływać można dopiero w sequelach". He, he, pomyślcie o Assassin's Creed.
4. Sam & Max Save the World Humor w stylu filmów z Leslie Nielsenem, czyli nawsadzajmy tyle gagów, że co któryś musi być udany. Momentami tak wysilone i wydumane, że aż boli, ale momentami nie mogłem się powstrzymać, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Przednia satyra na popkulturę ze szczególnym uwzględnieniem telewizji i nowych technologii.
3. GTA IV Przez pierwsze trzydzieści procent gry - naprawdę dobra komedia kryminalna. Bohaterowie jak Jacob i Brucie, wszystkie szczególiki w rodzaju hamburgera "Heartstopper" i salonu motoryzacyjnego "Auto-Erotic Cars", szczerze śmiałem się za każdym razem, słysząc w barze "Thank you for making our food faster". Szkoda, że gra szybko zamieniła się w odbębnianie kolejnych misji, duch komizmu uleciał, a została rozwałka podlana sosem z powagi, przewidywalności i nudy.
2. Brütal Legend Jestem w połowie i jestem zachwycony. Pieprzyć techniczne niedostatki, pieprzyć dogrywające się tekstury - ta gra jest tak świeża, porywająca i śmieszna, że Master Chief i Marcus Fenix powinni uklęknąć i zawiązać Eddiemu buty. Zobaczcie demo, jeśli Wam się spodoba, to dalej jest jeszcze lepiej. Rasowa, dobrze wymyślona, sprawnie i z tempem opowiedziana wirtualna komedia - być może najlepsza w historii branży. Uwaga: trzeba znać i lubić tą muzykę, inaczej umknie nam połowa dowcipów.
1. Portal Nie będę powtarzał wszystkich peanów na temat Portalu, ale to naprawdę jest dzieło sztuki - tym cenniejsze, że możliwe do zrobienia jedynie w świecie gier, w żaden inny sposób ta historia nie mogłaby zostać opowiedziana. Kamień milowy (gdzie sequel, do jasnej cholery ?!!!), a przy okazji naprawdę do łez miejscami rozśmieszająca gra.
Niewiele tego, co nie?
Zygmunt Miłoszewski