Wandersong - recenzja. Ku pokrzepieniu serc
Ta gra radzi sobie śpiewająco.
05.03.2019 14:45
Czaiłem się na zrecenzowanie Wandersonga już w 2018 roku, ale na pecetach i Switchu wyszedł w środku takiego kotła, że (z bólem serca) odpuściłem, poświęcając cały wolny czas najważniejszym hitom sezonu. Na pomoc przyszła mocno opóźniona premiera wersji na PlayStation 4, więc nawet jeśli dawno po opadnięciu wszelkiego hype’u, piszę ten tekst z radosnym sercem. W zalewie indyczego mięsa coraz trudniej znaleźć perełki na wzór produkcji Grega Lobanova. Skoro już tutaj weszliście, zostańcie chwilę dłużej. Posłuchajcie historii nietypowego bohatera.
Pamiętacie barda z komiksów i animacji o Asteriksie i Obeliksie? Tego, którego nienawidziła cała wioska, ale który poza miłością do śpiewu nie posiadał w życiu niczego, więc finalnie skończył jako powtarzający się żart z przywiązaniem do drzewa podczas każdego świętowania? Wandersong wrzuci Was w jego buty. Znaczy - tutejszy Bard śpiewać potrafi całkiem dobrze, ale i tak mieszkańcy jego miasteczka nie mają z tego żadnego pożytku. Chciałby zostać bohaterem, jednak nie potrafi nawet unieść miecza, co dopiero nim machnąć w kierunku przeciwnika. Chyba że… świat zbliża się w stronę zagłady, a uratować go może wyłącznie śmiałek, który odśpiewa legendarną Pieśń Ziemi. Przypadek? Wiadomo, że „nie sądzę”. Bard ma zatem powód, by ruszyć w wielką podróż i nie siłą, a głosem rozwiązywać kolejne problemy.
Jasne, jasne. Patrzycie na zdjęcia, czytacie powyższe i od razu myślicie: „Okej, czyli słodka gra niezależna z jakimś «swoim» patentem, widzieliśmy tego już sporo, dzięki, ale poczekamy na Devil May Cry 5”. Wszak całkiem niedawno recenzowałem na naszych łamach chociażby Pikuniku - pocieszną opowiastkę na trzy lub cztery godziny, którą sugerowałem „zapamiętać w razie czego”. No to dzisiaj wolałbym podkreślić - nie tylko zapamiętajcie, ale ustawcie jako swój priorytet i nadróbcie czym najprędzej.
Jest bowiem w Wandersongu dużo więcej, niż widzimy na pierwszy rzut oka. Okej, gameplayowo nie odkrywa nowych szczytów - to połączenie dwuwymiarowego platformera, millenialsowego poczucia humoru oraz beztroskiej przygody rodem z Zeldy, który swoje wyzwania (sekcje zręcznościowe, „pojedynki”, dialogi) konstruuje na banalnej mechanice śpiewania (na PS4 - wydobywającego się z głośniczka w padzie), cały czas podsuwając świeże pomysły. Ot, czasem dzięki wyciu Barda wypędzimy z miasta duchy, innym razem posterujemy pirackim statkiem na otwartych wodach, a nawet obalimy przerażającą fabrykę dyrygowaną przez istne wcielenie diabła. Scenariusz rozkręca się powoli i zanim zobaczymy niedługie napisy końcowe, czeka nas ponad dziesięć godzin takiego kreatywnego kombinowania z teoretycznie banalną mechaniką. Wystarczająco, aby poczuć pełną satysfakcję.
Gra w ogóle długo ukrywa przygotowaną talię kart. Dlatego pewien zachwyt różnorodnością przychodzi dosyć późno, akurat w chwili, w której gotowi bylibyśmy powiedzieć, że już przejrzeliśmy jej wszystkie sztuczki. Późniejsze rozdziały zaczynają budować wieloczęściowe narracje, zmieniają zupełnie palety barw oraz emocji i gdybyśmy pisali tutaj o erpegu, nie zaś niezależnym 2D, stwierdzilibyśmy: „standard”. Szczęśliwie, w przeciwieństwie do wielu reprezentantów swojej ligi, ufa odbiorcy. Woli go stopniowo wynagradzać niż zasypywać na starcie.
Niemniej najważniejsze w tym wszystkim jest serce. Pasja, która dosłownie wypływa z ekranu. Bez zbytniego psucia przygotowanych przez Lobanova niespodzianek - Wandersong NIE JEST kolejną radosną historyjką o beztroskim ratowaniu świata. Bohaterowie po czasie odkryją swoje prawdziwe oblicza, stawki zaczną tylko rosnąć, zaś gracz niespodziewanie zauważy zupełne zaangażowanie w opowiadaną mu narrację. „Tak bardzo chciałem, żeby mu się udało” - wiem, że kiedyś zdarzało nam się podobne zdania pisać częściej, a teraz brzmią wręcz naiwnie. Jednak niepozorny Bard obalił u mnie wszelkie mury stawiane przez wszystkie lata dystansowania się do gier, budowania umiejętności patrzenia na nie całkowicie od boku. Skoro zdarza się to raz na ruski rok - jakże miałbym tego nie wyznać?
Kupujecie zatem kolorowego indyczka, a po kilku wieczorach odchodzicie od emocjonalnej wędrówki. Zdarza się? Oczywiście, kompletnie zazdroszczę osobom, które w zeszłym roku podobnie „nadziały się” na Celeste, bo wyglądało jak standardowa turbotrudna platformówka w stylu Super Meat Boya. Wandersong kreuje się na grę okołomuzyczną - czasem na tej muzyce opartą, czasem tradycyjnie rytmiczną. To zdecydowanie zmniejsza potencjalną grupę odbiorców. Podkreślmy w takim razie, iż przede wszystkim stawia na przygodę - eksplorację, rozmowy, pomaganie napotkanym, barwnym postaciom. A dopiero potem dodajmy tę część o prawdziwych uczuciach, które powoduje.
Jeśli tylko - podobnie jak tysiącom - tytuł ten umknął Wam w zeszłym roku gdzieś pomiędzy Red Deadem a Super Smash Bros. Ultimate, albo po premierze na konsoli Sony, zaćmiony przez wyskakujące znienacka battle royale, a od dawna nie przeżyliście czegoś „innego”, podsuwam idealne rozwiązanie. Jako recenzent uwielbiam móc doświadczać tego typu zaskoczenia, nawet jeśli trzeba je wepchnąć pomiędzy kolejne wielkie, klikalne teksty o kolejnych wielkich, klikalnych hitach. I żałuję, że nie napisałem tego pod koniec września zeszłego roku.