Kropki, których nie łączę
Kiedy dekadę temu miałem bloga dla siebie i dla nikogo, o wszystkim i o niczym, część wpisów opatrywałem tagiem "nierozumiem". Zarezerwowanym na sytuacje, które prowokowały nieprzyjemne, męczące rozedrganie w sercu: czasem małe, czasem duże. Kiedy jakaś babunia na ulicy wystraszona prosiła, żeby jej kupić soczek, bo nie daje rady iść, a pieniędzy brak. Kiedy ten sam typ o szklistych, błękitnych oczach zaczepiał na przystanku gdzieś na Trakcie Królewskim opowieścią, że dopiero co wyszedł ze szpitala i żeby mu kupić bułkę. Za pierwszym razem dałem się nabrać. Kiedy maszerowano przeciw ACTA, a kiboli i młodzież z dobrych szkół w tym samym tłumie połączył chyba głównie strach, że trudniej będzie jumać seriale z sieci.
08.06.2020 | aktual.: 08.06.2020 17:15
Ten sam typ rozedrgania i pewnego niesmaku, i niepokoju odczuwam, kiedy przyglądam się komentarzom odnośnie wielkich firm, korporacji, które podpinają się/wspierają (niepotrzebne skreślić) hasło Black Lives Matter.
Korci człowieka, żeby złośliwie wytykać różne rzeczy: że to medialne, że to PR, że korporacje ignorują większość światowych nieszczęść, kiedy owe nieszczęścia nie dotykają akurat głównych rynków zbytu - albo wręcz przeciwnie, kiedy rynek zbytu jest chłonny, ale nie trzeba się specjalnie długo zastanawiać, że pewne osiągnięcia cywilizacyjne ma sprzeczne z zachodnimi wartościami, jak kraina Kubusia Puchatka. Pecunia non olet. Ale może lepiej wyjść z założenia, że gdzieś tam przychodzi wreszcie jakiś moment, kiedy wypada nauczyć się być przyzwoitym? Bo przyzwoitość czy dobroć to, zdaje mi się, też mięsień, który należy ćwiczyć. I może lepiej zacząć późno niż później?
Albo chociażby udawać przyzwoitość. Korporacje są od zarabiania pieniędzy, nie wydawania ich na zbawianie świata - od tego, żeby żyło się lepiej absolutnie wszystkim są, stety albo nie, rządy, podatki, budżety. Albo powinny. Rzeczy, których nie rozumiem, zbyt duże i zawiłe dla mojej głowy.
Na Polygamii pojawiły się dwa teksty poruszające temat, ten Barnaby i ten Łukasza Michalika, i choć podnoszą ważne sprawy, to nie mogę się oprzeć wrażeniu, że niepotrzebnie mocno skupiają się na obronie rodzimej firmy. To w ogóle nie powinna być rozmowa o CDP Red, czyż nie?
Mniej zawiłe od etycznego organizowania cywilizacji są gry wideo na ogół. Mnie tam głównie bawią. Mogą wiele więcej, ale o tym więcej to ja głównie czytam jednak. Też niezbyt uważnie, najczęściej, niestety. I kiedy Łukasz (po raz kolejny, po odnośnikach z tekstu Barnaby) stara się przybliżyć niezbyt kolorową rzeczywistość mniejszości w USA, mnie przypomina się gra, która wiem, że jest, ale nie mam pojęcia już, jak się nazywa. Czytałem o niej kiedyś może na Jawnych Snach, może w Dwutygodniku? Gra o nierównościach społecznych, o tym, jak urodzenie w danym miejscu czy klasie zwiększa czy zmniejsza prawdopodobieństwo na ten tak zwany sukces w życiu.
Byłaby tam scena z bohaterem z dobrze sytuowanej rodziny, któremu na przyjęciu kelneruje bohaterka wypruwająca sobie żyły, walcząca całą sobą nawet nie o american dream, a po prostu o jakieś godne życie? Gracz osobiście obserwuje w toku rozgrywki obie perspektywy.
Bardzo ładnie gry wideo umieją opowiadać bardzo trudne i złożone rzeczy. Pewnie powinienem napisać do Bartka Nagórskiego, założę się, że on wie, pamięta, cóż to za tytuł, ale przecież muszę nieco dokopać i samemu sobie w takim tekście, przyznać się, że sam nie pamiętam, żeby nie wyjść na zarozumiałego, moralizującego buca. I tak wyjdę. Słuchajcie, nie znam się na niczym poza Morrowindem; na życiu, na polityce, na przyzwoitości pewnie też nie bardzo.
Żyjemy w parszywym świecie i ja sam też jestem zaledwie parszywym, małym, powodowanym niskimi instynktami człowieczkiem. W grach wideo kradnę i morduję, a kiedy jest do wzięcia loot, to lootuję, choćbym często na tę mechanikę w grach narzekał.
A można inaczej. Przeczytajcie piękne komentarze brzanki pod tym wpisem. Tak, wiem, że nie działa. Znajdźcie je sobie przez google, są dostępne na profilu!
Tak ze dwa lata temu ograłem oba oryginalne Fallouty, po raz pierwszy. Cudownie bawią się oczekiwaniami gracza co do świata, prowokują go, popychają wręcz do złego, narzucając limity czasowe na wykonanie zadań. W jedynce wyszedłem z bunkra, ostatniego bastionu cywilizacji, i czułem się oświeconym nadczłowiekiem. Nie rozumiałem świata, więc wdałem się w kabałę w Junktown, po której rzuciło się na mnie całe miasto. I co z tego, że przyczyną kabały był kanibalizm, skoro pewnie dało się tę sprawę rozwiązać inaczej niż samosądem?
Uciekłem.
Później w Nekropolis strzelałem do pierwszych ghuli, jakie zobaczyłem. No bo przecież to jakieś zombie, czas mnie nagli, a złe rzeczy słyszy się o tym miejscu zewsząd. I jeszcze cieszyłem się, że dobry exp wpada. Przez myśl mi nie przeszło, że, jak się wkrótce okazało, to rozumne, najczęściej pokojowo nastawione stworzenia.
To są proste, zgrabne lekcje, jak ze szkoły podstawowej. Nigdy nie atakuj pierwszy. Zbadaj dokładnie sprawę, zanim podejmiesz ważną decyzję. Gram sobie w grę i ona daje mi po łapach, daje mi do myślenia, kiedy postępuję jak barbarzyńca. Doskonałe.
Och, a słyszeliście o Undertale?
Nie skończę i nie wrócę do Undertale nie dlatego, że męczył mnie bullet hell w małym okienku, choć męczył, a dlatego, że ta gra na wieczność pamięta, że na początku ukatrupiłem żabkę, nie zorientowawszy się w porę, że słusznym podejściem do walk są nie obrażenia, jak w klasycznym jRPG, a komplementy, przytyki i zaprzyjaźnianie z potworami. I jak szanuję grę, tak nie wybaczę jej tego, że nie wybacza, że system pamięta do końca świata.
Dążę, nieco naiwnie, nieco krążąc, czasem drobiąc w miejscu, do tego, że wszyscy jesteśmy dziećmi systemu. I kiedy Łukasz pisze, że "szambo wybiło", to ja się wzdragam jednak, bo tak samo jak Afroamerykanie są w USA ofiarami systemu, tak mój wyobrażony typowy Seba, Sebastian (ten toksyczny, ktoś jeszcze pamięta tamten tekst na Poly i komentarze?), troll, oszołom czy inny kuc, któryś z nich, jak to się często mawia po lewej stronie, również jest dzieckiem swego czasu i środowiska, wtłaczanym w pewne wzorce myślenia o świecie.
No to może jeśli mamy już jaja, żeby pisać i pouczać o trudnych sprawach i tłumaczyć innym naprędce ciągnące się skutki odwiecznej dominacji białego człowieka w świecie dla innych ras, i że cywilizacja bez równych i równiejszych to trudny proces pełen zakrętów i ślepych uliczek, labirynt, którego końca nie widać, miejmy też jaja nie używać w stosunku do nich - w słusznym skądinąd tekście - słowa szambo.
Jestem przewrażliwiony? Może. Ale nawet jeśli, to dobry pretekst, żeby apelować nie tylko o przyzwoitość, ale po prostu o ostrożność i kulturę w dyskusji.
Bo diabeł tkwi w szczegółach, a przez ten labirynt, jeśli to faktycznie możliwe, możemy przejść tylko razem.
I zostawiam Was z piosenką.
Paweł Kumor