Kiedyś to było: o miłości do piłki, hazardzie, FM i wielkim rozczarowaniu

Kiedyś to było: o miłości do piłki, hazardzie, FM i wielkim rozczarowaniu

Kibice w latach 90.
Kibice w latach 90.
Źródło zdjęć: © East News
Adam Bednarek
24.10.2020 07:45, aktualizacja: 03.03.2022 07:36

Moja przygoda z serią "Championship Manager", a potem "Football Manager" to jednocześnie moja przygoda z piłką nożną. Zaczęło się od wielkich marzeń i ambicji, a skończyło na dużym rozczarowaniu. Jest jednak i szczęśliwe zakończenie.

Pokój Arka był jak z koszmarów sennych piłkarskiego ksenofoba. Pod tym względem mój był podobny, ale Arek swój dzielił z bratem, więc dysponowali większą powierzchnią. Na ich ścianach zmieściło się dwa razy tyle plakatów z piłkarzami Realu i Barcelony, Legii i Widzewa, BVB oraz Schalke niż u mnie.

Ale mieliśmy obaj po jakieś 10 lat. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że skoro urodziliśmy się 50 kilometrów od Łodzi, to naszym ulubionym klubem po prostu musi być Widzew lub ŁKS. Wieszaliśmy wszystkich, bez względu na to, czy kibice tych drużyn się lubią, czy nienawidzą. Każda wizyta u Arka była okazją do sprawdzenia i porównania plakatowej kolekcji. Aż w końcu pokazał mi "Championship Managera 03/04". 

Nie pamiętam, kiedy dokładnie zacząłem interesować się piłką. To musiał być przełom milenium. Jak przez mgłę widzę Euro 2000 w telewizji. Dużo konkretniej wspominam godziny spędzone przy "FIFIE 99", która przecież wyszła we wrześniu 1998 roku. 

Może i nie wiem "kiedy", ale wiem za to, od "czego" wszystko się zaczęło. Raz wpadł do mnie Damian, chłopak o 2-3 lata starszy ode mnie. Znaliśmy się, bo mieszkał niedaleko, a poza tym był dalszym krewnym. Miał ze sobą piłkę. Nie chciało nam się grać na PSX, więc poszliśmy na boisko. Nie znałem zasad, kopanie też mi nie wychodziło, nie mówiąc już o kiwaniu i równej rywalizacji. Dostałem więc jedyne zadanie, jakie przysługuje żółtodziobom: stanąć na bramce i bronić strzałów.

Spodobało mi się to mało powiedziane. Boisko, na którym wystąpiłem po raz pierwszy jako bramkarz, stało się moim drugim domem. 

Trzecim był park za kamienicą, w której mieszkał kuzyn. Gdyby spojrzeć na mapę, oba miejsca są naprzeciwko siebie - w linii prostej dzieli je jakieś 500 metrów. Tylko od mojego humoru zależało, gdzie pójdę. Na każdym zawsze ktoś był.

A jeśli nie, to miało się pewność, że przyjdzie za chwilę. Wystarczyło pokopać piłkę o murowany płot, pozwolić, aby ten głuchy dźwięk odbijanego od cegieł balona dotarł do pobliskich okien, a zaraz schodziła się reszta. To był sygnał do akcji jak cała Polska długa i szeroka.

Jesteś na boisku? Grasz!

W parku głównie grałem z ludźmi w moim wieku. Na boisku było bardziej różnorodnie. Czasami trafiali się dorośli, którzy raz w tygodniu spotykali się na wspólnym meczu. Przyjeżdżali samochodami, ci w roli pasażerów coś tam pewnie popijali, a potem śmiali się, gdy 10-letni ja mówił, że chcę grać z nimi.

Ale wpuszczali, kiedy kogoś brakowało albo gdy jeden z nich za bardzo się zmęczył. Może dlatego, że jednym z zawodników był pan, który prowadził sklep na tej samej ulicy, na której mieszkałem? Podziwiam swoją odwagę, bo grali we wkrętach, więc gdyby któryś z nich nawet przez przypadek mnie nadepnął, mógłby przebić mi stopę.

Obraz

Pasja do piłki sprawiała, że musiałem pokochać "Championship Managera". Najpierw wersję 01/02, potem edycję 03/04. Na boisku czasami spędzało się cały dzień, ale to nie wystarczało. Byliśmy na piłkarskim głodzie, który CM zaspokajał.

W telewizji otwartej raz w tygodniu leciała Liga Mistrzów. To za mało dla kogoś, kto właśnie chłonął ten sport całym sobą. Świętem było, gdy Canal+ odkodowywał przedmeczowe studio Ekstraklasy i pierwsze minuty meczu. Jakie to było szczęście, gdy na początku padała bramka - udało się coś zobaczyć! Gazety, plakaty, nawet newsy czytane w telegazecie. To wszystko było za mało. 

Citkomania nie na osiedlu

Championship Manager pozwalał żyć piłką. Wirtualną, ale przecież chodziło o prawdziwe drużyny i realnych zawodników. To tutaj można było sprawdzić swoją wiedzę czerpaną z gazet i strzępków meczów. Kogo wystawić na lewej obronie, kogo w ataku. Kogo kupić, a kogo sprzedać.

Na przerwach wymienialiśmy się uwagami o taktyce i treningu. Przechwaliliśmy się wynikami, ale też czegoś się o CM-ie nawzajem dowiadywaliśmy. Miałem dosyć późno internet, więc fora o serii były dla mnie niedostępne. Zresztą przez ten brak dostępu można było wpaść w poważne kłopoty.

To nie były fajne czasy dla młodego kibica. Nie rozumiałem, dlaczego u mojego kuzyna w domu trwała analiza koszulki, którą właśnie dostał. Trykot reprezentacji - oczywiście nieoryginalny - miał numer 10, więc rodzina sprawdzała, kto z nim grał. Jeśli byłby to Marek Citko, mogłoby to oznaczać dla kuzyna kłopoty.

W końcu Citko grał w Widzewie, a Widzewa nienawidzi pół miasta. A że z RTS-u popularny w Polsce piłkarz przeszedł do Legii, to wspomnienie o nim mogło rozgniewać wszystkich. Tyle że oberwałoby się z odmiennych powodów.


Szalone lata 90. minęły, ale nawet na początku XXI wieku stadion nie był miejscem, w które chciałoby się pójść z całą rodziną. Co jakiś czas w telewizji pokazywano dramatyczne sceny pojedynków z policją, urywane krzesła, race rzucane na boisko.

Stosunek Polaków do futbolu z tamtych czasów dobrze oddawał serial... "Miodowe Lata". Karol z przyjacielem Norkiem najpierw nie chcieli się wybrać na warszawskie derby. Tłumaczyli, że to amatorskie rozgrywki, a piłkarze pod względem umiejętności odstają od zagranicznych. Ale gdy Karol dowiedział się, że jego szef chce się wybrać, również postanowił i poznawał chuligańskie tajniki. Finałem odcinka była oczywiście awantura z policją, w której brał udział Norek.

Zobaczcie tę przeróbkę - mówi naprawdę wiele:

Awantury na stadionach sprawiały, że polska piłka nożna miała zły PR, który zresztą ciągnie się do dziś. Ale wtedy naprawdę bywało niebezpiecznie: sceny bójek w telewizji, historie o pobiciach. Nikt nie chciał ryzykować, by to jego dziecko straciło zęby za niewłaściwą koszulkę.

Nie bardzo mnie to interesowało. Miałem swój świat, w którym futbol był wyłącznie piękny. Czasami go opuszczałem, przenosząc się do rzeczywistości, i niewiele brakowało, by powrót był bolesny.

Zaczynała się złota era Wisły. A że kibicowało się akurat tym drużynom, które grały najlepiej i wygrywały, Wisła Kraków stała się moim ulubionym klubem. Grałem nim w CM-ie, szło mi jeszcze lepiej niż prawdziwej Wiśle, która ogrywała przecież Schalke, Parmę i była bliska wyeliminowania Lazio. Na jednej z wycieczek na krakowskim straganie znalazłem wymarzoną koszulkę Wisły, którą od razu kupili mi rodzice. 

Miałem ją w szkole tylko raz.

Wydaje mi się, że i tak miałem sporo szczęścia, bo nikt mi jej nie wyrwał, ani teatralnie nie zdjął przy wszystkich. Założyłem ją dopiero przed wuefem, ale od bardziej kumatych kolegów, którzy już jeździli na Widzew, usłyszałem, że noszenie jej nawet na sali gimnastycznej nie jest najlepszym pomysłem.

Później zarejestrowałem, jak przed moją szkołą jakiś chłopak musiał kiedyś tłumaczyć się, że żółto-czerwony szalik wcale nie jest wyrazem jego sympatii do Jagiellonii.

Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś w centrum Polski miałby kibicować drużynie z Podkarpacia, ale dla młodocianych kiboli nie było to ważne. Liczyło się to, że znalazła się okazja do skrojenia obcych barw. A skoro zwykły kolorowy szalik sprowokował dyskusję, moja czerwona koszulka Wisły, z herbem klubu, była czymś więcej niż płachtą na byka. 

Schowałem koszulkę pod książkami i już nigdy więcej nie zabrałem jej do szkoły. Zakładałem ją wyłącznie w domu. Przed ekranem monitora, gdy prowadziłem wirtualne mecze Wisły. Plakaty na ścianie, "Championship Manager" na komputerze - enklawa otwartego umysłu kibica, który może pasjonować się zespołami z całego świata, bo tak mu się podoba. 

Umarł król, niech żyje król

Pewnie w "CD-Action" przeczytałem, że ekipa odpowiedzialna za CM-a zaczęła robić "Football Managera". I oczywiście to FM szybko stał się moją ukochaną grą. Dostałem ją na święta od rodziców, razem z książką "Ręka boga". To były czasy, kiedy chłonąłem piłkę bardziej świadomie, a moim ulubionym klubem była Barcelona. Od razu zacząłem nią grać. 

Lionel Messi 16 października 2004 zadebiutował w pierwszej drużynie Barcelony w rozgrywkach La Liga. Czyli na kilka dni przed premierą "Football Managera 2005", którego miałem dostać 24 grudnia. W pierwszym swoim meczu Argentyńczyk "niczym szczególnym się nie wyróżnił". W grze było nieco inaczej. Trzeba było go wprawdzie wyciągnąć z rezerw, ale od razu szalał na boisku.

Przy wigilijnym stole nie byłem w stanie zastanawiać się nad niczym innym, tylko nad tym, ile bramek ten junior strzeli w El Clasico. "Błagam, kończmy to, ja chcę wrócić do gry" - myślałem zapewne podczas świątecznej wieczerzy. 

Ale granie Barceloną szybko zaczęło mnie nudzić. Owszem, fajnie było wygrywać ligę czy europejskie puchary. Ba, nie zapomnę pierwszego finału Ligi Mistrzów. Przywdziałem elegancką koszulę, pewnie tę z wigilii. Ubrałem wyjściowe spodnie. Poczekałem na wieczór, aż w domu wszyscy zasną. Za każdym razem, gdy ktoś wchodził do pokoju, moja drużyna traciła bramkę.

To potwierdzony fakt, żaden zabobon, i przyzna to każdy, kto kiedykolwiek grał w FM-a: obcy wkraczający do miejsca, w którym rozgrywa się mecz, przyznają +50 do skuteczności rywala pod naszą bramką. Nie mogłem pozwolić na tak głupią stratę w tak ważnym meczu. O wszystko trzeba było zadbać. 

Ale kolejne ważne mecze już tak wyjątkowe nie były. Zacząłem szukać więc innego wyzwania. Grzebałem w niższych ligach, wyciągając ekipy z dołu tabeli, by w kilka sezonów awansować nimi do najwyższej klasy rozgrywkowej. Patrzyłem, jakie topowe marki spadają w prawdziwym świecie z ligi, ciesząc się, że będę mógł zrobić z nimi awans w przyszłej edycji FM-a.

To właśnie "Football Manager" nauczył mnie prawdziwego kibicowania w duchu "Against Modern Football". Zacząłem szukać drużyn, które może w prawdziwym świecie nie grają najlepiej w piłkę, ale jest w nich coś wyjątkowego. 

Nowy kibic

To w "FM-ie" po raz pierwszy zetknąłem się z prawdziwymi zawodnikami Napoli. Poznałem lepiej St. Pauli, Rayo Vallecano, St. Etienne czy West Ham. Interesowałem się tymi drużynami, czytałem o nich, starałem się oglądać mecze, ale to właśnie "Football Manager" pozwalał mi się z nimi bardziej zżyć. Na co dzień przeżywać związane z nimi emocje. 

Stadion St. Pauli - drużyny, która jest synonimem ruchu "Against Modern Football"
Stadion St. Pauli - drużyny, która jest synonimem ruchu "Against Modern Football"© Axel Heimken/Pool via Getty Imag | Pool

Pewnie gdyby nie pasja do FM-a, dziś nie czytałbym "Kopalni" - pisma, które podchodzi do piłki nożnej inaczej, starając się za jej pomocą opisać świat. Bo właśnie najpierw tym FM był: oknem na futbolową rzeczywistość. 

W liceum wszyscy moi koledzy grali w "Football Managera". Gra przestała już być tylko pretekstem do dyskusji. Stała się elementem zdrowej rywalizacji. Kim grasz, kogo kupiłeś, jakiej taktyki używasz. Wysyłaliśmy sobie linki do tych najlepszych, dzieliliśmy się własnymi strategiami. 

Ale najlepszym uczuciem było wyhaczenie jakiejś perełki z niższej ligi, którą kupowało się za pięć piłek, a która w pół sezonu strzelała 30 bramek i stawała się gwiazdą rozgrywek. Znaleźć kogoś takiego, polecić, a potem usłyszeć, że gość faktycznie wymiata - nic więcej do szczęścia nie było trzeba.

Powstawały artykuły na temat piłkarzy, którzy rządzą w wirtualnym świecie i z którymi wiąże się poważne nadzieje w prawdziwym. Bo przecież baza FM-a od zawsze tworzona była przez osoby znające dane kluby. Niektórzy czasami przesadzali w oszacowaniu talentu, bo chodziło o ich znajomego, ale częściej realnie oddawano potencjał młodego zawodnika. I często to się sprawdzało - najpierw ktoś robił karierę w FM-ie, a potem na prawdziwej murawie. 

Wypatrzenie kogoś takiego było więc niezwykle satysfakcjonujące. Przynajmniej na jakiś czas.

"Wiedziałem!"

Czuliśmy się ekspertami. Każdy z nas oglądał w weekend przynajmniej 10 meczów - to były już czasy łatwiejszego dostępu do Canal+, który miał każdą topową ligę w ofercie. Graliśmy w "FIFĘ", "FM-a" mieliśmy obcykanego. Piłka była naszym życiem. Dlaczego by na tym nie zarabiać? 

To wcale nie była młodzieńcza, naiwna fantazja. Szybko znalazły się sposoby.

Karierę bukmachera zacząłem wcześniej. Pewnie też pomógł mi w tym "Football Manager", który ze swoją ogromną bazą stanowił dobry podręcznik piłki nożnej: kto co umie, kogo na co stać. 

Przy każdych Mistrzostwach Świata czy Mistrzostwach Europy u mojego taty w barze, który prowadzi do dziś, odbywały się zakłady. Towarzyskie, dla frajdy, nie fortuny, choć można było co nieco zarobić.

Bo tak naprawdę w obstawianiu wcale nie chodzi o finanse. To nie gotówka jest tu najważniejszą walutą. Liczy się to, że miało się nosa i wiedziało się coś lepiej od innych. Nawet jeden z popularnych bukmacherów promuje się hasłem "wiedziałem!". To jest prawdziwa satysfakcja. Pieniądze są tylko dodatkiem. Miłym, ale jednak tylko dodatkiem. 

Chętni uczestnicy rywalizacji wpłacali do puli 20 zł i obstawiali wyniki meczów. Za wytypowanie zwycięzcy bądź remisu dostawało się punkt, za wskazanie dokładnego wyniku - 3. Na koniec imprezy najlepszy zgarniał lwią część puli, drugie i trzecie miejsce było nieco gorzej opłacane, ale i tak można było te 20 zł pomnożyć. Czasami o kilkadziesiąt razy. 

W 2006 roku na Mistrzostwach Świata dorobiłem się telewizora, na Mistrzostwach Europy w 2008 - Xboksa 360. Miałem więc solidne doświadczenie. 

 (Photo by John Milner/SOPA Images/LightRocket via Getty Images)
(Photo by John Milner/SOPA Images/LightRocket via Getty Images)© GETTY, SOPA Images/LightRocket via Gett | SOPA Images

Eksperci wiedzą lepiej

Przed maturą, i to na długo przed, chodziliśmy do bukmachera. Pierwszy punkt w naszej okolicy był dosyć obskurny. Niewielki, w jesienne i zimowe dni zabrudzony, bo wszyscy wnosili błoto ze sobą. Miejsca było niewiele. Przynajmniej jedno zawsze zajmował starszy pan, lokalny "ekspert" oglądający mecze na Telegazecie. Niewielki telewizor w górnym rogu pokazywał retransmisję skoków narciarskich z niemieckiego Eurosportu. 

"Ekspert od telegazety" to zresztą postać kultowa. Wąs, czapka, paczka papierosów pod ręką, okulary pozwalające wyszukać jak najlepsze kursy. Jest w każdym punkcie. Ma swoich kolegów, którzy czerpią wiedzę z tych samych źródeł. Podpierają się ewentualnie "Przeglądem Sportowym". Ich największą zaletą jest intuicja i nos wyczuwający spiski. 

Przysłuchiwaliśmy się tym dyskusjom z fascynacją: 

Liga Mistrzów? Ustawiona przez Chińczyków. Liga polska? Lepiej nie mówić. Obstawiasz remis w meczu 7 drużyny II ligi norweskiej? Powodzenia, na pewno tak nie będzie, przecież ich rywal ostatnio wygrał trzy mecze z rzędu, no i tam gra, ten, no… pieniądze w błoto w każdym razie. Lepiej mi je oddaj, ja to je pomnożę, hehe. A co ja mam na kuponie? No to patrz: III liga arabska kobiet, tutaj będzie sensacja, takiego kursu dawno nie było. Promocja. Bukmacher już płacze. Skoki narciarskie, oglądałem pogodę i wiatr będzie duży, więc ten Niemiec, no, jak on ma, nie wygra, będzie sensacja. Na dokładkę jeszcze wyścigi koni, bo w Anglii teraz pada, a faworyt nie radzi sobie z biegiem w błocie.

Oczywiście taki wywód od razu uruchamiał drugiego, który chciał się bronić, ale i trzeci miał coś do dodania na temat sędziów w III lidze czeskiej, sytuacji politycznej w Afryce oraz erupcję własnych wspomnień z czasów Orłów Górskiego. I tak to się kręciło.

Kupony tych panów były tak zwanymi taśmami - jeden wystarczył, żeby wytapetować pół mieszkania. Im więcej meczów postawisz, tym większy jest kurs, a co za tym idzie: wygrana. Oczywiście wszystkie zdarzenia muszą wejść. Dlatego jeśli komuś zależy wybiera mniej zdarzeń, ale pewniejszych, za dużą stawkę.

Inni szukają emocji i szczęścia. 58 meczów i wydarzeń, kupon, którym można się owinąć, i godziny pełne oczekiwania.


Panowie eksperci na swoje taśmy stawiali 2 zł, więc gdyby los się do nich uśmiechnął, z miejsca wskoczyliby na listę najbogatszych Polaków. I to od razu do pierwszej dziesiątki. 

Siedząc stolik obok powstrzymaliśmy śmiech. Co oni tam wiedzą? Przecież to my znamy piłkę na wylot. Moglibyśmy wymienić mistrzostwa w "Football Managerze", które o tym świadczyły. 

Obraz

Chociaż tak naprawdę zbytnio się od nich nie różniliśmy. 

Podobne dyskusje przeprowadzaliśmy wcześniej. Nie było czasu na tak dogłębne analizy na miejscu, bo nawet długa przerwa nie była z gumy. Na wcześniejszych chodziliśmy do biblioteki, spisywaliśmy numery meczów ze strony bukmachera, wstawiliśmy własne typy. Każdy po kolei wybierał swoje mecze, poddając się tym samym ocenie grupy. Była szydera, były żarty, były eksperckie wystąpienia w stylu tych starszych panów. 

Sami również stawialiśmy 2-3 zł. Gdy ktoś wyciągnął z kieszeni 5 zł, musiał mieć pewniaki, bo to już była gruba stawka. 

I oczywiście rzadko kiedy wygrywaliśmy. Karmiliśmy się satysfakcją gdy wszedł tylko jeden typ, najlepiej ten najmniej prawdopodobny. "I co, śmialiście się, a tu proszę - tak jak mówiłem!". 

Tylko co z tego, skoro kupon lądował w koszu, bo reszta zdarzeń była nietrafiona. 

Zło nadciąga

Bukmacherka podtrzymywała moją słabnącą pasję do piłki. Nie wiem, dlaczego znaczyła dla mnie coraz mniej. Czy to natłok meczów sprawiał, że każdy kolejny był czymś w rodzaju obowiązku? Nigdy nie byłem uzależniony od hazardu (chociaż wiem, że każdy nałogowiec tak mówi), nie traciłem wielkich sum. Było to raczej niewinne hobby, dzięki któremu dalej oglądałem futbol. Ale z coraz mniejszym zainteresowaniem. 

Kiedy kibicowałem Barcelonie, reklama na koszulkach wydawała się niemożliwa
Kiedy kibicowałem Barcelonie, reklama na koszulkach wydawała się niemożliwa

W końcu przestałem obstawiać. Przestałem też grać w "Football Managera". Śledziłem informacje i oglądałem programy sportowe tylko po to, aby być na bieżąco. Wiedza przydawała mi się bardziej do grania w "FIFĘ" czy "PES-a". Chciałem wiedzieć, kto będzie występował w jakim klubie i jak mu idzie. Jeśli już siadałem przed telewizorem, rzadko kiedy wytrzymywałem całe 90 minut. Wolałem zagrać mecz na konsoli. 

Piłka nożna przestała być moim sportem. Sumy płacone za zawodników osiągnęły zawrotne kwoty. Piłkarz, który kopnął trzy razy piłkę prosto, mógł liczyć na ogromne zarobki nawet w polskiej ekstraklasie. Hazard, który kilka lat temu był dla mnie niewinną rozrywką, dziś stał się istotną częścią futbolu. Zbyt istotną. 

Jasne, od zawsze bukmacherzy sponsorowali drużyny i sport, jednak nie w takim stopniu, jak dzisiaj. Obecnie niemal każdy znany dziennikarz sportowy promuje obstawianie, nie zdając sobie sprawy, jak wielkie spustoszenie sieje w głowach młodych ludzi. Niewiele trzeba, aby dodatek do meczów stał się głównym powodem do ich oglądania. I źródłem frustracji, a przede wszystkim finansowych problemów. 

Sławy popierające hazard jakby nie chciały dopuścić do siebie myśli, jak ich dodatkowa praca może być oceniana. W końcu skoro znany komentator obstawia, to nie ma w tym niczego złego! Ale przecież on wykłada własne pieniądze - a nigdy nie mamy pewności, czy tak jest - to być może wykorzystał swoje kontakty i wie więcej, niż inni. Zna formę jednej drużyny, zna słabości drugiej. 

To wszystko brzmi jak teoria spiskowa, ale tym karmi się sportowa bukmacherka. Tego nauczyłem się, obstawiając mecze i grając w "Football Managera". Rozumiem Adama Nawałkę, który nie pozwalał na to, aby autobus wykonał w dowolnym miejscu manewr zawracania z kadrą na pokładzie. Uważał, że to przynosi pecha. 

Sam w FM-ie nie wpuszczałem domowników na mecz, sam też nie kończyłem rozgrywek wcześniej, jeśli mi szło: uznałem, że save wszystko popsuje, "zresetuje" sztuczną inteligencję. Wolałem więc siedzieć, korzystając z "okazji". Podobnie było z bukmacherką - wierzyłem czasami w jakieś fatum albo szczęśliwe momenty, podczas gdy to wszystko było zwykłym przypadkiem. 

Wybrałem futbolowy eskapizm na konsoli. Trochę z wyboru, trochę z konieczności: nie mogłem chodzić do parku, bo wyprowadziliśmy się z miasta na wieś. Starsze towarzystwo też czasami kopało, ale wszyscy dojeżdżaliśmy do swoich szkół. Trzeba się było umówić: ty jesteś, tobie pasuje? Ten wracał o 17:00, ten jeszcze później. Dorosłość, ale i wykluczenie transportowe małych miejscowości i wsi.

Została więc wirtualna piłka. Ta lepsza, gdzie problemem są nie porachunki bandytów stadionowych czy ich inne żenujące ekscesy, a to, że składy są nieaktualne czy to, że drużyny nielicencjonowane. Przede wszystkim zaś w sporze "FIFA kontra PES" chodzi o to, gdzie się lepiej podaje, strzela, dośrodkowuje. Słowem - chodzi o piłkę. 

Stara miłość nie rdzewieje

Kiedy kilka miesięcy temu mogłem przetestować laptopa dla graczy, skorzystałem z usługi Game Pass. Mam do niej sporo zastrzeżeń, ale to właśnie tam znalazłem "Football Managera 2020". Postanowiłem, że skoro mam już abonament, to zobaczę, co się zmieniło. Odpaliłem po południu, a po kilku meczach okazało się, że dochodzi 3:00 w nocy. 

Obraz

Znowu poczułem magię FM-a. Chodziło nie tylko o ustalanie składu, transferów, satysfakcję z tego, że piłkarze dzięki moim komendom grają tak, że ręce same składają się do oklasków.

"Football Manager 2020" pokazuje lepszą wersję piłki nożnej. Może i wielkim biznesem w tle, bo transfery też osiągają zawrotne sumy, może i z nachalnymi dziennikarzami, ale też z tęczowymi flagami na trybunach. Pokazują, że piłka nożna ma łączyć, a nie dzielić. Jest dla wszystkich, a nie dla zamaskowanej grupki, którym się wydaje, że to wokół nich wszystko się kręci. "Football Manager" daje po prostu nadzieję, że piłka nożna może wyglądać inaczej. 

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (3)