Kiedyś to było: o deskorolce, muzyce i pirackim THPS2
W pierwszym odcinku nowego cyklu: Tony Hawk's Pro Skater 2. Cały na biało i w 1024x768. Usiądź wygodnie - będzie długo.
11.07.2020 | aktual.: 13.07.2020 11:30
"Kiedyś to było" to początek nowego, autorskiego cyklu na Polygamii. Nie znajdziecie tu spóźnionych o 20 lat recenzji gier. Znajdziecie za to opowieści z epoki, rozważania nad ważnymi dla nas starociami czy godne spisania historie z grami raz w tle, raz w centrum.
Wbiegliśmy zdyszani do mojego pokoju. Ja i Michał. Mieszkałem na czwartym piętrze, windy nie było, a dosłownie paliło nam się pod nogami. Nikt nas nie gonił – oprócz czasu. Mieliśmy po 13 lat, mityczny "czas wolny" był w rzeczywistości wąski wycinkiem dnia między odebraniem kolegi przez mamę i wieczornymi lekcjami do odrobienia.
A było po co się spieszyć. Zasiedliśmy w najważniejszym miejscu, jaki może mieć nastolatek w domu – przed komputerem. Za oknem jeszcze jasno, ale wkrótce się ściemni - mieliśmy w końcu jesień. Jesień 2000 roku kiedy wyszedł "Tony Hawk’s Pro Skater 2".
Michał generalnie należał do moich najlepszych kumpli, ale ta wizyta była wyjątkowa. Kumpel przyniósł ze sobą najgorętszą grę sezonu - Tony Hawk’s Pro Skater 2. Opowieści o niej na szkolnych korytarzach tworzyła wokół niej aurę absolutu. Gra akcji, ale jeździsz na desce i robisz prawdziwe triki. Miała zmienić nasze życia. I milionów dzieciaków w podobnym wieku na świecie. Tego akurat wtedy nie wiedzieliśmy, ale wydarzenie było po prostu równie wielkie, jak każde inne, gdy ktoś zdobył hitową grę.
Nie było czasu na kurtuazje, "a może coś do picia" czy mycie rąk. Klik, brzzzzt. Szara, brzydka skrzynka zabuczała. Na ekranie spłynął standardowy matrix, pełen komend BIOS-u i innych niezrozumiałych fraz w języku komputerów. Jest. Szpetna tapeta Windowsa 98 zamieniona na własną, "customową". Kursor tak samo. I nieodłączny bałagan ikonek. Wszystko załadowało się, można wpychać płytę CD do napędu. Tylko kilka kliknięć dzieli nas (czy raczej głównie mnie, w końcu kolega miał grę od paru dni) od Edenu. Kilka kliknięć - i kilkanaście minut na instalację.
50%. 80%. 90%. 95%. 95%. 99%... 100%. Jest! Udało się! Teraz test ostateczny – czy zadziała? To przecież nie było wcale takie oczywiste. Gra zainstalowała się co prawda bez wywalania błędów, ale po odpaleniu zawsze mogła stwierdzić, że coś jej nie pasuje, czegoś brakuje, coś jest za stare. Nie, dziś jest szczęśliwy dzień. Posłuszny pecet z procesorem Duron 600 MHz wypełnił swój obowiązek. Zaczyna się!
Intro morderca
Najpierw obowiązkowy przegląd animowanych wstępów z logotypami twórców gry i wydawcy. I kiedy już tylko czekam na menu główne, żeby odpalić to całe ustrojstwo, wskoczyć na deskę i porobić triki, nagle ekran rozbłyska jasnymi kolorami, a z głośników wali potężne…
LIGHTS OUT, GUERILLA RADIO!!!
Rage Against The Machine - Guerrilla Radio (Audio)
Ni cholery nie rozumiem, co to "gerila" i co to za radio. Ale wgniata mnie w fotel. Tak zwane ostre riffy z pazurem. Tłusty bas. Perkusja na pełnej petardzie. Drący się wokalista. Idealny starter-pack dla gimnazjalisty, który poszukując muzycznej tożsamości, chłonie wszystko, co nowe, głośne i agresywne.
TURN THAT SHIT UP!!!
Łooo, o powiedzieli "shit". Są wulgarni, niczego sie nie boją. Ale pal licho, co śpiewają. Oglądamy, ja i Michał, z wybałuszonymi gałami kolejne sekwencje chorych trików, które wyciskają totalnie obcy nam ludzie - ale robiący wrażenie elity świata deskorolki. Korkociągi wokół własnej osi. Nierealnie kręcą się pod nogami deska. Skok między dachami budynków! Jazda deską do góry nogami?! I jeszcze wjeżdża w to solo na harmonijce ustnej. W sensie, mając 13 lat, w życiu bym nie pomyślał, że koncepcja gry na harmonijce ustnej pasuje do czegoś nieobciachowego. A tutaj proszę. Wszystko gra*.
"W Guerilla Radio nie ma harmonijki; informacja z wkładki płyty: All sounds made by guitar, bass, drums and vocals. To efekt Whammy firmy Digitech z zapewne czymś jeszcze jako dopałką".)
Oto Tony Hawk’s Pro Skater 2. Gra, która po zmieniła nasze życia.
Intro Tony Hawk's Pro Skater 2 [HD]
No CD
Miałem duże szczęście, że Michał nie był amatorem oryginałów. Przyniósł cudownego pirata, który po jednokrotnym zainstalowaniu został u mnie na dysku i nie potrzebował CD, by ruszyć ponownie. Mi piratów kupować nie było wolno, co miało plusy po stronie moralnej, ale minusy po stronie praktyczno-poznawczej. Dzięki temu wybiegowi kolejne pół roku spędziłem dusząc tricki i poznając na własną rękę skejtowską nomenklaturę – co to jest ollie, co to jest grind, co to jest grab, co to jest flip. Czym się różnią normal i goofy. Co to jest nollie i backside. I że na desce można jeździć też na rękach oraz kręcić podwójne salta z palcem w nosie. Tak to sobie wyobrażałem.
Powolna nauka wskakiwania na poręcze i wylatywania z półrurek przynosiła efekty. Szybko się okazało, że "THPS2" ma totalnie w nosie fizykę, a największą radochą jest sklejenie długiej sekwencji trików. Wydawało mi się, że jestem w tym niezły. Byłem nawet gotów na rywalizację, a gra miała odpowiedni tryb do ustawienia kilku zawodników, powtarzania krótkich przejazdów i porównywania punktacji.
Pech chciał, że koledzy, w których mieszkaniu pojedynek się odbywał, mieli słabszego kompa niż ja. Gra niemiłosiernie lagowała, ale hej - kto się tym wtedy przejmował? Znajomi nauczyli się perfekcyjnie jeździć z uciążliwym opóźnieniem - ja przegrałem z kretesem. Ćwiczyłem więc dalej w zaciszu, wymieniając co jakiś czas z pamięci uzyskana punktację na szkolnym korytarzu czy koloniach. Tylko cholera wie, kto tu mówił prawdę, a kto blefował.
Przy "THPS" numer trzy i cztery spędziłem znacznie mniej czasu. Zarzuciłem je jako, heh, "zbyt infantylne". Do tematu wróciłem po latach, gdy dostałem na Xboksa 360 "Skate'a 2". Jedno słowo - realizm. A przynajmniej jego namiastka dla gry zręcznościowej. Przypomniałem sobie, jak te 10 lat wcześniej zaczęło mnie w końcu nudzić mnie to absurdalne łączenie "kombosów" i zacząłem robić przejazdy maksymalnie minimalistyczne. I bliskie temu, co widziałem na skejterskich filmikach.
Bo im dłużej jako nastolatek w "THPS2" grałem, tym bardziej jasne się stawało, że pociąga mnie w tym temacie nie tylko walenie w klawiaturę, ale cała otoczka. I nie tylko mnie.
"Mamo, chcę być skejtem"
Kim jest Tony Hawk? Nikt do momentu odpalenia gry do końca nie wiedział. Ale po pierwszym przejeździe żaden z nas nie miał wątpliwości, że musi być absolutnie najlepszym jeźdźcem deskorolki świata. To w końcu jego imię zdobiło grę. To on był pierwszy na liście do wyboru i miał najlepsze statsy. Zabawne w sumie, że nikt z nas nie miał zielonego pojęcia o deskorolce, a byliśmy u zarania złotych lat kultury hip-hopowej w Polsce. A przynajmniej tej pierwszej jej, masowej fali.
Długie spodnie-wory, czasem dodatkowo opuszczone poniżej bioder. Do tego bokserki i przydługi tshirt. Najlepiej z modnego sklepu, typu New Yorker i Fishbone, ewentualnie Smog. Kiedy je otwierali w Polsce, traktowano je jak sekretną świątynię. Ci, co wiedzieli, nie chcieli zdradzić byle komu lokalizacji. A były po prostu w dużym centrum handlowym na obrzeżach Warszawy. Zresztą to nieważne, szybko odkryto, że skate, jak nazwa wskazuje, odziewa się w skateshopie (przy czym przez "odziewa się" rozumiem "prosi o spodnie w prezencie na urodziny").
Włosy na żel. Buty – Vansy. Albo raczej ich kopie. Albo jakiekolwiek adidasy. Młodzieżowa moda na skejta. Do tego rapsy. Każde, ale najlepiej z Polski.
Ale polski skejt, dopóki nie zagrał w grę, raczej nie widział, kim jest Tony Hawk. I generalnie nie miał prawie nic wspólnego ze skatem z USA. Chociaż nazwa jasno sugerowała deskorolkę jako motyw przewodni, niewielu na niej jeździło. Tymczasem w USA te cztery kółka to dla młodzieży sport narodowy. A prawilny skate czasem nosi luźne spodnie, ale czasem jakieś rurki czy inne ciasne wynalazki, żeby nie pogubić galotów w czasie skakania. I do tego zapuszcza sobie na słuchawkach raczej hardcore punka niż N.W.A. i Snoop Dogga. W końcu ostra, gitarowa muzyka lepiej pasuje do niszczenia swojego ciała czy łamania desek od niefortunnego lądowania. Aha, skate miewa też konkretne, długie włosy albo punkową, łysą glacę - rzadziej swojskiego "jeżyka".
Minęły lata, zanim się dowiedzieliśmy, że tak było za wielką wodą. Wtedy nie mieliśmy najmniejszego problemu z tym, że ci goście na deskach niespecjalnie przypominają naszą lokalną stylówę, a hip-hop nie stanowi nawet połowy soundtracku. Czuliśmy globalną jedność.
Doors of Perception
Ale to był ułamek tego, co zmienił w naszym życiu Tony Hawk i gra o nim. Mieliśmy ten filmik na początku. I zaszyte przejazdy dla każdego zawodnika, odblokowane po przejściu nim gry. Albo wpisaniu kodu. Zdecydowanie przez wpisaniu kodu. I wiadomo, że nie chodziło o brak umiejętności. Gdy kody jeszcze w ogóle były, po prostu się z nich korzystało.
Mieliśmy też muzykę. 15 kawałków. I te 15 kawałków było dla nas nie jakimś tam soundtrackiem, "muzyką towarzyszącą". To był prawdziwy portalem do innego wymiaru. Doznanie, jakiego wtedy nie zapewniała żadna inna gra. Ba, żadna radiostacja, żadne "30 ton" i inne listy przebojów.
Ok, z pewnością były audycje radiowe, w których pojawiali się bardziej progresywni prowadzący z muzyką z drugiego obiegu. Ale jak przypomnę sobie rzeczywistość roku 2000 dla 13-letniego chłopaka, to dokonywanie takich poszukiwań na własną rękę było na tyle trudne, że nawet się o tym nie myślało. A może i jeszcze nie czuło się takiej potrzeby?
Ale nadszedł był "THPS2". 15 absolutnych sztosów, które gnojkom, jeszcze przed chwilą tańcującym przy wczesnej Britney Spears i Spice Girls, otworzyły oczy. Które były jak zakazany owoc. Które doznawało się mimo woli, nie jak na siłę przesłuchiwaną z polecenia rzecz, tylko wbijało do głowy z każdym przejazdem.
Hity daleko spoza satelity
Co najbardziej wypaliło piętno w moim nastoletnim mózgu? Na pewno "Guerilla Radio" od Rage Against the Machine. Instant klasyk. Nawet jakiś kolega ze starszej klasy miał ten album – "Battle for Los Angeles" – ale nie pamiętam, czy pożyczył. Dalej - "Bring the Noise" od Public Enemy i Anthraxa. Koronkowa robota, na lata pojednawczy argument w wojence między hiphopami a metalami. Ciekawostka – pierwotna wersja była zagrana wyłącznie przez raperów, później dograli Anthrax i oba bandy wrzuciły nową wersję do siebie na płyty.
Anthrax & Public Enemy - Bring The Noise (Official Video)
"Pin the Tail on the Donkey" Naughty By Nature było trochę za spokojne, ale dostarczało dobrą dawkę tej amerykańskości w poziomie produkcji i detali, których brakowało polskiemu rapowi. "Cyclone" Dub Pistols za spokojne, ale z drugiej stronie – muzyka z innej planety, dźwięki, których się po prostu nie znało. "Muzyka starszych kolegów". I jeszcze "Blood Brothers" od Papa Roach – nie moje klimaty, ale tego też się słuchało dobrze.
Do nastoletniego umysłu zdecydowanie bardziej przemawiały dwa punk rockowe kawałki z 1999 roku – "No Cigar" od Millencolin i "May 16th" od Lagwagon. Kapele szerzej u nas nieznane, i dziś, i wtedy. Ale te numery… Totalnie "w punkt". Z mocną melancholią w tle idealne nadawały się do samotnej jazdy na desce, niezależnie czy tej drewnianej, czy wirtualnej. Zresztą nazwa Millencolin wzięła się od triku melancholy, znanego później lepiej jako melon grab.
Ale crème de la crème się od lat dla mnie nie zmieniło. "Five Lessons Learned" autorstwa Swingin' Utters. W przeciwieństwie do Millencolin i Lagwagon tu nowocześnie brzmiący punk zastąpiła celebracja klasyki gatunku. I wyszedł bezpretensjonalny, pozytywnie nastrajający do destrukcji singiel. Był z nim tylko jeden kłopot – kawałek trwał 1:58. A przejazd w "THPS2" to równe dwie minuty. Zatem zawsze na koniec odpalał się na sekundę nowy kawałek, po czym sesja się kończyła i na nowy przejazd dostawaliśmy jeszcze kolejny utwór.
Bezpretensjonalność i destruktywna pozytywność emanowała też z "Evil Eye" od Fu Manchu. Tu punk spotyka stonera w kalifornijskim wydaniu. Skojarzenie tego wałka z deskorolką też nie jest przypadkowe – niżej macie okładkę albumu "The Action Is Go", na którym się znalazło się "Evil Eye". Swoją drogą trafiłem na Fu Manchu do warszawskiej Proximy w 2014 roku. Panowie z wyglądu już trochę "za starzy na rock’n’rolla", bez dzikich akcji na scenach, ale muzycznie wciąż na świetnym poziomie.
Numer jeden to jednak "B-Boy Document '99" w wykonaniu The High & Mighty z gościnnym występem Mos Defa & Mad Skillza. Rany, co tu się dzieje… Ten klimaciarski, przewijający się przez cały kawałek klawisz definiował poczucie luzu i zdradzał wyższych lotów kumację u twórców. Totalnie inna bajka niż gros rapu, który się przewijał przez nasze walkmany czy, z czasem, komputery i discmany (a tu jeszcze ciekawa trivia dotycząca kawałka z mojego muzycznego peja).
Po latach odkryłem, że o ile sam zespół i Mad Skillz to raczej druga liga rapu, tak Mos Def (dziś Yasiin Bey) to jego ekstraklasa, a płytki "The New Danger" i "Black Star" w duecie z Talibem Kwelim należą w tym gatunku do elity albumów jako całości.
The High & Mighty Ft. Mos Def & Mad Skillz-B-Boy Document '99 (With Lyrics)
Bardzo chciałem mieć tę muzykę na co dzień. Niestety nie dało się jej w prosty sposób wyciągnąć z plików. I kiedy kolega Jasiek ze stałym łączem powiedział mi, że "znalazł w sieci" (czyli przez jakiś program p2p) soundtrack, myślałem, że się popłaczę ze szczęścia. Nie udało się go ściągnąć. Jedyny i częściowy ratunek był taki - stworzyłem specjalną planszę, złożoną z samych quater pipe’ów połączonych w koło, żeby puszczać grę w trybie swobodnego przejazdu, wyłączyć ekran i traktować całość jak playlistę z płyty. Działało.
Na chybił trafił
W którymś momencie stwierdziłem, że trzeba zrobić kolejny krok. Zerknąłem do działu Credits, by odkryć tam listę wszyściutkich wykonawców. Chwyciłem za kartkę i zacząłem spisywać wszystkich wykonawców. Lista płac leciała z dołu do góry za szybko, odpalałem więc po kilka razy, żeby zapisać każde słowo. Z tak przygotowaną karteczką dokonałem wielkiej wyprawy do centrum Warszawy, do legendarnego sklepu Planet Music na pl. Zbawiciela.
Sklepu dawno nie ma, a i w tym 2001 roku był już popłuczynami po lepszych czasach. Wydukałem pani wszystkich ulubionych wykonawców z kartki, których chciałbym mieć na płycie. Pani prosiła o literowanie wszystkiego. To nie wróżyło dobrze. Poklikała coś na tym swoim komputerze. Klęska. Nie mieli nic. Absolutnie nic. Nie było też tych mitycznych "fajnych sprzedawców", którzy by mnie wzięli pod skrzydła i coś polecili. Powrót z nosem na kwintę.
W końcu znajomy ojca sprowadził jedną z tych płyt do Polski. Szła ze Stanów. Długo. I była cholernie droga, czego się totalnie nie spodziewałem. Z własnych oszczędności wybuliłem aż 80 złotych. To było Swingin Utters "Five Lessons Learned Today". Było warto – tak mi się przynajmniej wydawało. Ten widok krwistoczerwonej okładki z rakietami zamiast palców. W środku niegrzeczni goście, dziwne zdjęcia, wszędzie masa broni. Konkretny punk. Wchodziłem w nową epokę.
Ale szybko okazało się, że jednak nie było warto. Poza tytułowym kawałkiem i jeszcze jednym cała reszta była koszmarna. Zero tego czadu, który uchwycono w jednym numerze dołączonym do "THPS2". Ale skąd mogłem to wiedzieć? Płytę mam do dziś. Chętnie sprzedam.
Śmiesznie robić z siebie kombatanta, ale dziś naprawdę wszystko jest na wyciągnięcie ręki – a wtedy nie było. Już same filmy z przejazdami na desce – a w USA już w latach 90. tworzono sporo takich produkcji, nawet pełnometrażowych – były białym krukiem. Telewizja nie oferowała nic, na VHS-ie ze świeczką ich szukać. Albo ktoś życzył sobie zaporową cenę za import z zachodu. YouTube'a nie było, pozostały jedynie krótkie klipy na amatorskich stronach, które oglądało się u rodziców w pracy, bo przecież w domu modem.
Ale był THPS2. Były te krótkie sekwencje, który budowały we mnie poczucie, że oglądam prawdziwych bogów. I że jak się postaram, to sam będę tak jeździł. Co doprowadziło mnie do ostatniej fazy "efektu Tony’ego Hawka", czyniąc ją kompletną.
Jutrzenki świt
Dawniej mój argument przeciwko boomerskim tezom, że gry ogłupiają i sprawiają, że nie chcemy wychodzić z domów. Dziś po prostu bardzo miłe wspomnienie tego, jak produkty kultury nakręcały nas do próbowania nowych rzeczy. Wiosną 2001 zawiązaliśmy w klasie triumwirat i kupiliśmy sobie deski (po uprzednio zebranych oszczędnościach czy wybłaganych od rodziców pieniądzach). U mnie była to taniocha ze sportowego marketu z lekko obciachowym obrazkiem na gripie (tej górnej części), ale przetrwała zadziwiająco długo.
Zakupu dokonałem z bratem ciotecznym, który już na skateboardingu i innych atrakcjach hip-hopowej kultury zjadł zęby. Próbował mnie chyba coś nauczyć. Podjarałem się też, że umie zrobić salto w tył. Przejedzony nomenklaturą z gry usłyszałem "backflip". Potem się okazało, że jednak powiedział coś innego. Jakiś zwykły obrót. Niby zawód, ale jak się pierwszy raz wskoczy i nie potrafi odepchnąć, to zwykły wyskok w górę wydaje się wyczynem godnym herosa.
Tak się zaczęła trwająca dłuższą chwilę przygoda. Przygoda polegająca na katowaniu krawężników i urządzaniu sobotnich wypadów do skateparku Jutrzenka na Solcu, gdzie spotkaliśmy innych nawróconych przez grę, którzy wykonywali coraz odważniejsze manewry.
Do Jutrzenki jechało się 30 minut autobusem 116 z moich Bielan. Wysiadka na eleganckim placu Trzech Krzyży, gdzie mieści się największa warszawska legenda dla deskorolki – Witos. Pomnik Wincentego Witosa służy maniakom już od lat 90. Od tego czasu przeszedł dziwną ewolucję – efekt walki miasta z subkulturą, klasą na pokaz a praktyczną miłością. Przez 30 lata mało kto premierowi i słynnemu socjaliście z czasów II RP przynosił kwiaty, ale miasto i tak zagięło parol. Założyło blokery na niektóre murki, dostawiło donice z kwiatami, wlepiało mandaty. Nie wyszło – legenda do dziś trwa, stary Witos codziennie słucha turkotu kółek i wypieprzających się dzieciaków.
Ale Witos to były zbyt wysokie progi dla nas. I schody. Jeszcze 10 minut na piechotę w dół przez położony na skarpie park, 5 złotych dla faceta na wejściu i byliśmy w raju. Wylewaliśmy z siebie wszystkie możliwe poty i próbowaliśmy wszystkiego. Wkurzaliśmy się na BMX-iarzy, którzy kochali zajeżdżać innym drogę. Zaliczyliśmy konkretną liczbę kontuzji, które głównie zbywało się śmiechem. Albo zagryzało laysami i colą, po które w pewnym momencie ruszała nieuchronna karawana.
Nigdy nie nauczyłem się dobrze wykonywać nawet najprostszych trików na desce. Ale od premiery gry mija 20 lat, a ja wciąż mam jakąś w domu. I wciąż jestem zafascynowany całą kulturą, jaka z deską była związana. Chociaż nigdy nie poczułem się częścią środowiska, zacząłem interesować się hip-hopem, chodziłem na bitwy breakdance’a, podziwiałem to prawdziwe graffiti.
I do dziś oglądam te ślicznie zmontowane przejazdy prosów na desce. Cieszę się, że internet dorósł do rzeczywistości i pozwolił mi kontynuować zajawkę przy pomocy kilku kliknięć, a nie czytania streszczeń z VHS-ów w "Ślizgu".
*jak wskazał mi człowiek na Sekcji Graczy na Facebooku, to jednak nie była harmonijka ustna "Informacja z wkładki płyty: All sounds made by guitar, bass, drums and vocals. To efekt Whammy firmy Digitech z zapewne czymś jeszcze jako dopałką". Co nie zmienia odczuć wobec tej muzyki 20 lat temu.