Graj utracony: Pierwszy elektroniczny turysta
Kiedy skończyłem dwa tygodnie temu rok się ciągnącą upiorną chałturę i stanęło na tym, że muszę się nagrodzić za kilkanaście miesięcy spędzonych w intelektualnych kamieniołamach, wybór był jeden: Florencja. Bo jestem miłośnikiem zabytków? Bo ciągnęły mnie obrazy w galerii Uffizi? Bo renesans to moja pasja? Otóż nie. Nazwijcie mnie świrem, ale zaplanowałem kilkudniowe wakacje szlakiem Ezio Auditore da Firenze. Stając się zapewne jednym z pierwszych elektronicznych turystów w dziejach.
Fotkę wyżej widać Ponte Vecchio, w tle florencką katedrę. Te same dwa miejsca w rzeczywistości:
(nie mogłem się powstrzymać)
Zjawisko turystyki filmowej albo literackiej jest znane od dawna i prosperuje naprawdę nieźle, ponieważ fikcja zostawia często w nas ślad silniejszy, niż życie. Tęsknimy, kiedy wraz z odwróceniem ostatniej strony bohaterowie umierają bezpowrotnie. Dlatego kiedy po raz pierwszy odwiedziłem Londyn, pierwsze kroki skierowałem na Baker Street 221B, żeby obejrzeć Muzeum Sherlocka Holmesa. Dlatego w szwedzkim Ystad, portowym miasteczku znanym kiedyś głównie gastarbeiterom z Polski, specjalne przewodniki przypominają o miejscach, gdzie trupy znajdował i pizzę jadał Kurt Wallander. Dlatego Nowa Zelandia, zapomniany koniec świata, stała się turystyczną mekką po premierze "Władcy Pierścieni" Petera Jacksona.
A gry? Assassin's Creed II sprzedał w ciągu pierwszego tygodnia dystrybucji ponad 1,5 miliona egzemplarzy, ale nie widać tego w toskańskiej stolicy. Wpadłem do kilku sklepów z elektroniką, witryny każdego wyglądają identycznie. Jest tam kilka ostatnich wydań FIFA na wszystkie platformy i kilka ostatnich wydań PES na wszystkie platformy, jakieś Guitar Hero i to właściwie tyle. Jeśli się w ogóle zdarzy Asasyn, to raczej wstydliwie upchnięty gdzieś z tyłu. Za to w Uffizi, przedziwnym miejscu, gdzie najcenniejsze obrazy świata (kupowaliście je w grze na ściany willi w Monteriggioni) są wyeksponowane gorzej niż reprodukcja słoneczników w przedpokoju cioci z Żyrardowa, można było w sklepie z pamiątkami dostać powieść "Assassin's Creed: Renaissance". Ot, zagadka.
Daruję Wam szczegóły eskapady, ale będąc fanbojem Asasyna dobrze pamiętałem świat gry i to naprawdę wystarczyło, żeby chodzić po mieście bez mapy, orientować się, gdzie jest Duomo, gdzie kościół Santa Croce (obok którego dokonaliśmy pierwszego zabójstwa, byłem dokładnie w tym miejscu)...
... gdzie Ponte Vecchio, a gdzie siedziba naszego rodu. Trochę ściemniona, ponieważ kamienica występująca w grze jako Palazzo Auditore....
... to tak naprawdę ciut zmienione Palazzo Strozzi, zresztą jeden z najznamienitszych budynków w mieście.
Dość szybko też odkryłem pierwowzór mapy z gry - na ścianie naszego hotelu wisiała reprodukcja XV-wiecznego obrazu z panoramą miasta. Która wygląda tak:
Kto grał, od razu rozpozna. Ponieważ florencka starówka nie zmieniła się aż tak bardzo od czasów renesansu, niezwykłe było to uczucie, na pograniczu deja vu: chodzić ulicami miasta, w którym w rzeczywistości nigdy się nie było i rozpoznawać budowle, wiedzieć, co znajdzie się za rogiem. Tęsknie spoglądać na dachy i gzymsy. Spacerować wnętrzem katedry i przypominać sobie specjalny etap, który polegał na wspięciu się od środka na szczyt kopuły. Albo odkryć w jednym z kościółów nagrobek Antoniego Rossellino, który zginął, ratując Wawrzyńca Medyceusza przed wynajętym przez Pazzich skrytobójcą. Byłem tam. Byłem tam dokładnie w momencie zamachu i wiem, że gdyby nie moja błyskawiczna pomoc - na nic zdałaby się bohaterska śmierć Antonia.
Dopiero w takich chwilach widać pracę, jaką w historyczny research włożyli macherzy z Ubisoftu. Jak misternie wpletli naszego bohatera w historyczną rzeczywistość i historyczną topografię. Mam wrażenie, że oceniając elektroniczne produkcje tylko pod kątem grywalności, uszło naszej uwadze, że AC2 to jedna z niewielu gier W OGÓLE, która stara się być nie tylko awanturniczą opowieścią, ale też intelektualną przygodą. Dlatego pozostanie dla mnie grą roku 2009, zostawiając z tyłu wtórne Dragon Age i Modern Warfare, czy będące aż i tylko warsztatowym fajerwerkiem Uncharted. Ale mniejsza, wracajmy do Toskanii.
Bohater gry dość szybko zyskuje dostęp do rodowej posiadłości Monteriggioni - uroczo położonej na toskańskich wzgórzach willi z podzamczem, otoczonej murami. Nie przypuszczałem, że takie miejsce w rzeczywistości w ogóle istnieje. A ono istnieje i wygląda tak:
I tak:
Akurat w tym wypadku fikcja przerasta rzeczywistość, w grze Monteriggioni jest ładnym miasteczkiem z przepyszną rezydencją, w rzeczywistości to kilkanaście domków otoczonych średniowiecznymi murami, bardziej wieś, niż miasteczko. Dwie knajpy, dwa sklepy z pamiątkami, jedna ulica. Ale kościółek wygląda, jak w grze. Odwiedziłem też San Gimignano, upstrzone charakterystycznymi wieżami miasto, w którym rozprawiałem się ze spiskiem Pazzich. I odwzorowanie akurat tego miejsca wyszło twórcom gry najlepiej. Mając w pamięci mapę, absolutnie nie potrzebowałem przewodnika. Nieomalże ulica w ulicę i plac w plac było to to samo miejsce. Mniej było kurtyzan, bardów i rzezimieszków do wynajęcia, więcej murzynów sprzedających torebki od Luis Vittona - ale niezmiennie łatwo puścić tu kasę, po prostu idąc ulicą.
I dachy San Gimignano (niestety na ulicach nie stały wozy z sianem, co utrudniało zabawę):
Pijąc kawę w cukierni z widokiem na miejsce, gdzie wiele wirtualnej krwi przelałem, zastanawiałem się, dlaczego tak mnie kręci chodzenie po śladach Ezio. Bardziej, niż gdybym zwiedzał Florencję z książkami Thomasa Harrisa w ręku. Może dlatego, że w przeciwieństwie do książek i filmów każda gra - zwłaszcza piaskownica - zawiera w sobie element zwiedzania. I mi się ten element bardzo podoba, uważam go za jeden z najważniejszych składników gier. Fakt, że mogę się poszwendać po nieistniejących światach i pogapić z otwartą gebą jak wiesiek z prowincji. Szkoda, że tak rzadko jest to możliwe.
Była taka dość niedoceniona gra Traitors Gate (2000), która polegała na tym, aby w szczytnych celach wykraść brytyjskie klejnoty koronne z wiernie odwzorowanego Tower of London. Ta łamigłówkowa przygodówka została wyposażona w tryb zwiedzania. Twórcy doszli do wniosku, że skoro już zadali sobie trud zbudowania wirtualnego Tower na podstawie kilku tysięcy zdjęć, to powinni dać możliwość przechadzki po świecie gry także tym, którzy nie mają ochoty na łamanie szyfrów i szwendanie się po lochach. Genialna sprawa, wiele bym dał za to, żeby taki tryb był w każdej grze. Zwłaszcza że nie jest to żaden problem technologiczny. Grywam czasami w wersje deweloperskie gier, w których jest menu pozwalające wyłączyć skrypty/przeciwników/elementy graficzne/cokolwiek, aby testerzy mogli przetestować konkretny element bez potrzeby zawracania sobie głowy wilkami wyskakującymi zza krzaka.
Może nie porzuciłbym Dragon Age po iluśtam godzinach, gdybym mógł z menu odpalić tryb zwiedzania i pooglądać sobie przygotowane przez grafików z Bioware lokacje. Tak samo więcej czasu bym pewnie spędził w Uncharted czy Modern Warfare (mówię o jedynce), mając możliwość chodzenia po Czarnobylu inaczej, niż lecąc od jednego skryptu do drugiego. Nie skreśliłbym tak szybko Borderlands i Far Cry 2, bardzo ładnych gier, których nie było szans podziwiać, bo bez przerwy ktoś mi wisiał u gardła.
Nawet w piaskownicowym Asasynie, który ze względu na renesansowe Włochy jak mało który wirtualny świat nadaje się do zwiedzania, trzeba najpierw przejść całą grę, aby odblokować wszystkie lokacje (na co nie każdy musi mieć ochotę), a potem jeszcze uważać w czasie spaceru po dachach, bo nadgorliwy strażnik może zamienić przechadzkę w krwawą jatkę.
Może ktoś by w końcu zrozumiał, że chcemy być nie tylko elektronicznymi mordercami. Ani tym bardziej upośledzonymi pieskami, które pan wydawca musi prowadzić na smyczy przez grę. Czasami chcemy być elektronicznymi turystami i fajnie, gdyby nam taką funkcję udostępniono. Bo do Florencji można pojechać i łazić do woli, ale do Albionu czy Fereldenu - już nie. A szkoda.
Na koniec jeszcze jedna fotka dla tych, którzy myślą, że potrzeba było konsol, aby ludzie zaczęli grać w SingStara:
Znalazłem to w kościele Santa Croce (tym od pierwszego zabójstwa), tuż obok habitu noszonego przez św. Franciszka z Asyżu. Copyright by Sony Computer Entertainment Italy?
Wszystkiego Dobrego w Nowym Roku.
Zygmunt Miłoszewsk