Dlaczego w StarCraft 2 gram po angielsku
Przyzwyczajenia to potężna rzecz i bardzo trudno jest z nimi wygrać. Polonizacja StarCrafta 2 to kolejne potwierdzenie tezy, że niektórych rzeczy nie warto dubbingować bez odpowiednich nakładów finansowych i obsady. A jeśli już chce się to zrobić, to warto zadbać o łatwiejszy wybór wersji językowych.
Pierwszy powód, przez który jednak wybrałem po kilku misjach wersję angielską, uderza w uszy już na początku, kiedy to w ramach intra pokazany jest znany od trzech lat filmik z zakuwania w zbroję Tychusa Findleya. Słynne "Hell, it's about time" zostało zastąpione mniej niecierpliwym "ileż można czekać", na dodatek wymówionym nieco od niechcenia. Lekko się wzdrygnąłem, ale ok.
Drugi powód jest taki, że cóż, jestem faninim głosu Roberta Clotwothy'ego z pierwszej części i pomimo starań polskiego aktora, jest tylko jeden "mój Jim Raynor". W drugiej części szeryf z Mar Sary jest jeszcze bardziej rozgadany niż w pierwszej - raczej nie da się wszystkich jego tekstów wrzucić do soundboarda. Clotwothy to Raynor, Raynor to Clotworthy, polskiemu aktorowi złamanie tego powiązania. się nie udało. Nie jest to jednak niemożliwe - w końcu Bogusław Linda jako Kratos czy Jarosław Boberek w roli Nathana Drake'a sprawdzili się znakomicie i zdobyli serca graczy niemalże z miejsca.
Pikanterii dodaje fakt, że Blizzard nie chce zdradzić, kto występuje w polskiej wersji gry. Znany Wam serwis Dubscore.pl, zajmujący się wszystkimi sprawami związanymi z polonizacjami, nie był w stanie wydobyć żadnych konkretnych informacji dotyczących obsady - coś, co nie było problemem w przypadku innych wydawców.
Trzeci powód. Na forum kilka osób pisało o ewidentnych i zatrważających błędach w tłumaczeniu, ale mi się one nie rzuciły w uszy. To co się rzuciło, to drętwota polskich dialogów. Zagrane są co najwyżej poprawnie, ale pozbawione są polotu i brzmią bardziej jak równoległe monologi niż rozmowy. Jak wiadomo, do pewnego poziomu znajomości języka angielskiego wszystko w nim brzmi jakoś lepiej niż w rodzimym. Dlatego tyle zespołów maskuje grafomanie swoich tekstów śpiewając po angielsku, a ludziom jakoś nie przeszkadza, że jednostki nazywają się "Reaper" lub "Marauder. Bo "Żniwiarz" i "Maruder" to przecież już obciach.
StarCraft 2, przy całej miłości do serii, to nie jest literatura najwyższych lotów. Po polsku, w połączeniu ze sposobem w jaki dialogi zostały przetłumaczone, staje się to jeszcze bardziej widoczne. Po przejściu na angielską wersję językową toczone przez bohaterów rozmowy od razu jakoś zaczęły brzmieć mniej obciachowo. Choć mi osobiście polskie nazwy jednostek bardzo się spodobały. Piekielnik? Super!
Brak możliwości wyboru języka przy instalacji gry uważam za beznadziejne i niepotrzebne utrudnienie. Szczęśliwie, jeśli kogoś drażni polska wersja nie musi importować drugiego StarCrafta zza granicy - wystarczy ściągnąć angielskiego klienta gry, 7 gb, i zainstalować od nowa. Dodatkowo, poprawcie mnie jeśli się mylę, nie ma w tym momencie pobrania polskiej wersji językowej z sieci. Bardzo poręczne Blizzard, bardzo poręczne.
Trzeba jednak przyznać, że lokalizacje są totalne - łącznie z napisami na znajdujących się na planszach reklamach, znakach czy paskach na kanale informacyjnym jaki można oglądać w okrętowej kantynie. Powiedzmy, że umieszczenie tego wszystkiego na jednej płycie w kilku wersjach rzeczywiście mogłoby zająć zbyt dużo miejsca.
Jako, że poruszamy się w tej chwili w magicznym świecie pecetów, a Polak potrafi, to znaleziono już sposób, aby grać w StarCrafta 2 z angielskimi głosami i polskimi napisami. Ale raczej nie skorzystam.
Konrad Hildebrand