Dirt Rally 2.0 - recenzja. Perfekcja in progress
I znowu trzeba być odważnym.
Posypuję głowę popiołem. Choć na gatunku zjadłem zęby, byłem w błędzie prawie dwa lata temu, recenzując świeżutkiego ówcześnie Dirta 4. Generator odcinków nie okazał się - jak podejrzewałem - nowym kierunkiem pozycji rajdowych. Nikt tego nie spróbował wykorzystać (w ogóle nie za wiele gier w tym czasie ujrzeliśmy, ale to osobna kwestia). Codemasters zaś nie zamierzało kontynuować „rozdwojonego” kierunku swojej ostatniej pozycji, tylko z zauważalnym wstydem wróciło do tego, co przyniosło im zwycięstwo w tej generacji sprzętów. Dirta Rally. Zaś odnosząc się do złotego okresu ponad dwudziestoletniej historii marki - „2.0” w tytule to nie przypadek - buńczucznie sugeruje nie tylko „dwójkę”, ale też koronację tematu wyścigów rajdowych obecnych czasów. Ba. Udaje się. Prawie. Ale czymże byłaby współczesna branża bez jakiegokolwiek „prawie”, nieprawdaż?
Zacznę od naleciałości, bo chyba nie myśleliście, że ten kilkuletni „problem” w postaci „czwórki” niczego po sobie nie pozostawił. W nowe Rally da się „wejść” z ulicy. Nie znając esencji rajdów. Nie mając zielonego pojęcia, czym różni się „prawo-sześć” od „prawo-jeden” (o proszę, jak ładnie wtrąciłem, że mamy nareszcie polskiego pilota, który sprawdza się nad wyraz dobrze!). Może nie od razu po przegraniu miesiąca w The Crew 2, ale jednak. Pierwsze cztery godzinki zabawy nie mają co prawda niczego wspólnego z tutorialem, lecz doskonale spełniają jego rolę, umożliwiając bezstresowe zdobycie tytułu mistrza w rajdach oraz rallycrossie. Może nie z palcem w rurze wydechowej, ale z minimalną ostrożnością. Dopiero wtedy, później, gra zacznie się naprawdę. Zrobiłem ogromny postęp przez lata, tylko co z tego, skoro po trzydziestu minutach walki o każdy zakręt i wszystkie części samochodu jedną durną pomyłką spadam poza podium, a wygrane kredyty niemal w całości przeznaczam na przywrócenie pojazdu do stanu używalności? Witamy w Dirt Rally, gdzie nawet kilka godzin starań pójdzie się dymać, jeżeli popełnicie o jedną głupią decyzję za dużo. Dobrze tu wrócić, co?
Wiele rzeczy po staremu. Model jazdy, który pomijając kilka dziwnych akrobacji, jakie widywałem po uderzeniach w skałę (czego przecież robić nie mamy tutaj zamiaru), to perfekcja, bez względu na to, jaki sprzęt posiadacie oraz którą kamerę tolerujecie w ścigałkach. Padowcy z widokiem zza samochodu - wbrew temu, co lubią mówić puryści gatunku, to większość graczy - odnajdą tak samo perfekcyjnie dopracowane doznanie, jak maniacy z pokojem przerobionym na symulacyjny kokpit. Odczujecie każdą nierówność na drodze, a system degradacji torów, czyli chociażby kolein w błocie, jakie pozostawiają zespoły startujące przed nami, to materiał na mały tomik poezji. Auta rozszyfrowujemy niczym życiowych partnerów - początkowo się docieramy (poznając zalety oraz wady wybranej bestii, inwestując w kolejne ulepszenia), by po dziesięciu randkach dogadywać się właściwie bez słów, planować każdą reakcję z wyprzedzeniem godnym profesjonalisty. Nie dostaniemy już - i piszę te słowa z pewnością siebie na granicach pychy - w czasach tych konsol doskonalszej fizyki jazdy. Z całą sympatią do studia Kylotonn, którzy choćby pracowali tyle, co Rockstar, nie dorównają Codemasters w nadchodzącym WRC 8.
Znajomy jest też generalny system tak zwanej „kariery”. Gra ustawi dwa duże mistrzostwa na odgórnie wybranym poziomie trudności (począwszy od, jak pisałem wyżej, czegoś na wzór wstępu) i jazda. Niegdyś wybieraliśmy pomiędzy kontynuowaniem przygody rajdowca i rallycrossowca, ewentualnie braliśmy udział w czasowych wydarzeniach „sieciowych” na modłę DriveCluba. Niemniej skoro te opcje wymagają połączenia z serwerem, a przed premierą lubiło to się jeszcze czasem zachłysnąć, zacząłem myszkować dalej. I cóż za niespodzianka! Tryb historyczny, w którym po kolei wypróbujemy wszystkie odmiany oraz epoki wyścigowych maszynek w specjalnie zaplanowanych turniejach, to miód na duszę staroszkolnego perfekcjonisty, lubiącego maksować pozycję na sto procent. Maleńki, banalny pomysł, a od razu jak gdyby wszystko bogatsze. Wolałbym jednak móc tam zgarniać dodatkowe kredyty dla mojego zespołu, gdyż opcji na spożytkowanie gotówki nie brakuje (trzeba chociażby zatrudniać i szkolić kolejnych inżynierów), a pewien sensowny zapas przydałoby się również trzymać „na czarną godzinę”, czyli gdy zbijemy światła w połowie nocnych mistrzostw Argentyny. Pół godziny napraw to czasem olbrzymi wydatek.
Rallycross. Był, ale jednocześnie był trochę na odwal. Wraz z pozyskaniem pełnej licencji FIA należało te wydarzenia znacząco dopracować. O ile zatem komuś nie przeszkadza czteroetapowa kwalifikacja, bez której nie mamy wstępu do pół- oraz finału (czyli śmiganie po tym samym torze sześć razy z rzędu), odnajdzie tutaj właściwie osobną produkcję. Tory są odwzorowane z pietyzmem, zaś rywalizacja na zakrętach i rozsądne planowanie Jokerów (obowiązkowych dłuższych okrążeń) potrafią zachwycić. Blachy się gną, przeciwnicy autentycznie przeszkadzają, deszcz czasem zacina i łapię się na myśli, że kupiłbym wystarczająco bogatego spin-offa Dirt Rallycross, gdyby coś takiego wpadło do głowy deweloperom. Krok po kroku, ale w końcu Codemasters osiągnęło maestrię również w tej dziedzinie. To żaden dodatek. To autonomiczne 40% całego Rally 2.0.
Napisać, że sprawdzenie tego samego odcinka przy różnych warunkach pogodowych jest niczym śmiganie po osobno przygotowanych miejscówkach, to odrobinę za mało. Deszcz to koszmar. Deszcz w nocy - powtórny koszmar po wybudzeniu się już z jednego. Nigdy nie wiadomo, w jakich warunkach zaatakuje nas kolejny odcinek. Radząc sobie pięknie w sześcioetapowym rajdzie Australii - choć „radzenie sobie dobrze” oznacza tutaj trzydzieści minut stresu rodem spod sali egzaminacyjnej na uniwersytecie oraz pełną koordynację wszystkich zmysłów - ostatni fragment mistrzostw zaoferował mi nocną ulewę na podłych urwiskach. Straciłem kontrolę raz lub dwa, przebiłem oponę, straciłem całą przewagę, jaką wyrwałem z takim wysiłkiem, wszystko szlag trafił. Uśmiechnąłem się pod nosem. „No cóż, wszak Dirt Rally, czego innego miałem się spodziewać” - pomyślałem.
Wspominając o samych odcinkach, tych wszystkich szatańskich bezdrożach, jakim trzeba tutaj stawić czoła, przechodzimy mimowolnie do zawieszonego na początku „prawie”. Nie zrozumcie mnie źle - jest cudownie. Zawijasami Polski (tak!), Australii (uch, te gęste szykany), Argentyny (uch, te skaliste przesmyki), Nowej Zelandii (uch, to błoto), Stanów Zjednoczonych (uch, te lasy) czy Hiszpanii (uch, ta bezmyślność towarzysząca jeździe po asfalcie) ciśnie się z niewyobrażalną satysfakcją. Środowiska są wystarczająco zróżnicowane, pory dnia oraz warunki atmosferyczne modyfikują niemal wszystko, a autorzy zaplanowali niespodzianki niczym rasowi socjopaci. Ale… No właśnie - ALE.
Ale są braki. Braki, które jednocześnie rozumiem, a które mam ochotę po chamsku skomentować. Pamiętacie, jak długo Dirt Rally gotował się w kotle wczesnego dostępu? Nie, absolutnie nie mam zamiaru porównać sklepowej wersji „dwójki” do wysokobudżetowej wersji próbnej. Jednak Codemasters wybrało tym razem kierunek, który nie do końca odpowiada moim zasadom grania fair. „Pozycja rozwijana”, „gra jako usługa” - zwał jak zwał. Otóż deweloperzy planują wspierać 2.0 przez okrągłe dwa lata (a zatem pożegnać nim bieżącą generację). Kupując dość standardową współcześnie edycję „lepszą”, dostaniecie z nią karnet na dwa lata dodatków. Nie tylko kosmetycznych pierdół oraz kilkudziesięciu nowych samochodów, ale też następnych pełnych rajdów. Chociażby tych na śniegu i lodzie, bo jak zapewne zauważyliście - Dirt o nich jak gdyby „zapomniał”.
I tutaj szkopuł. Chwilowo nie mamy pewności, czy kiedykolwiek nowe państwo oraz idący z nim pakiet odcinków będą rzeczywiście „nowe”. W 2019 roku otrzymamy rajdy w Monte Carlo, Szwecji i Niemczech. Tak, te same, którymi zachwycałem się już lata temu w recenzji Dirta Rally. Gdybym miał jednoznaczną odpowiedź na pytanie „Czy finalnie Dirt Rally 2.0 będzie w sobie zawierał całą zawartość poprzednika, całkowicie eliminując potrzebę jego nadrabiania?”, spałbym chyba spokojniej. Bo widzicie - nie mam również nic przeciw podążaniu za okruszkami rzuconymi przez Brytyjczyków. Kto wie, może kolejne małe recenzje 2.0 będą u nas się pojawiały przez cały rok, a kiedyś powstanie nawet i „Dirt Rally 2.0 - recenzja 2.0”.
Wynika to z prostego faktu - tak dobrą grę dostałem do testów. Grę, w którą - raz jeszcze! - zamierzam nadal szarpać, nawet dzisiaj, po opublikowaniu tego tekstu, a widząc stopień zajawki - być może długimi miesiącami. Zdecydowanie warto zatem brać ją JUŻ-NATYCHMIAST, jeśli tylko czuje się odrobinę zainteresowania rajdowymi klimatami. Ale czy nie lepiej będzie chwilę poczekać i dostać dwa razy więcej, dwa razy wyśmienitości więcej? No właśnie. Przekonamy się po wielu miesiącach. I tylko stąd odejmuję pół oczka w naszym liczbowym werdykcie. Co byście nie postanowili - Codemasters dokonało swego, więc należy im się trochę respektu. Im. Nie ich polityce wydawniczej.