„Czarne lustro" - recenzja piątego sezonu. To już nie to samo

„Czarne lustro" - recenzja piątego sezonu. To już nie to samo

„Czarne lustro" - recenzja piątego sezonu. To już nie to samo
Tatiana Kowalczyk
18.06.2019 15:10, aktualizacja: 19.06.2019 08:08

Formuła powoli się wyczerpuje?

Tym razem dostaliśmy zaledwie trzy odcinki i przyznam, że mnie osobiście to trochę rozczarowało. Poprzednie sezony nas mocno rozpieściły jeśli chodzi o liczbę odcinku, dlatego teraz powrót do mniejszej liczby epizodów troszkę boli. Ale mniejsza o to. Ważniejsze, że najnowszy sezon „Czarnego lustra” to już nie jest do końca to samo.Poprzedni sezon skradł moje serce. Było w nim tak wiele tak odmiennych odcinków, spośród których każdy wchodził w grę z konwencją na swój własny sposób. Bardzo podobał mi się „Twardogłowy”, który wyróżniał się pod wieloma względami, zachowując jednak atmosferę serii. Do dzisiaj zapamiętałam też opowieść o lekarzu, który czerpał satysfakcję seksualną z odczuwania bólu - mroziła krew w żyłach chyba bardziej niż cokolwiek, co kiedykolwiek widziałam. Chyba nawet ciężko mi było po niej zasnąć.Albo cofnijmy się jeszcze bardziej. Pamiętacie odcinek o kobiecie, która nie mogła się pogodzić ze stratą męża? Czy też ten, w którym żołnierz zabijał nieświadomie niewinnych cywili? Albo ten z kobietą, której pamięć resetowano wciąż i wciąż w strasznej pętli w ramach kary? Czy może ten kameralnym dramatem małżeństwa uwikłanego w zdradę? Albo z nastoletnim pedofilem?Gdy sięgam myślami wstecz i wspominam, jak się czułam w trakcie oglądania tamtych odcinków, przypominam sobie, że pozostawiały we mnie tak ciężkie, gęste, przykre uczucia, że musiałam sobie wręcz dawkować seanse. „Czarne lustro” miało w sobie coś wyjątkowego, bo nie realizowało tradycyjnej formuły fabularnej i nie oferowało widzowi katharsis. Ono widza brało i tłamsiło. Przygniatało ciężarem wątków o bardzo grubym kalibrze. Na koniec nie dostawaliśmy dobrego zakończenia; nie podsuwano nam pod nos wygodnego rozwiązania wątków, które przyniosłoby spokój i ciepłą satysfakcję. Postaci rzadko kiedy pozostawialiśmy jako pogodzone ze swym losem. Ich życie często było skazane na bezsensowne cierpienie. Włączając kolejny odcinek „Czarnego lustra” wiedzieliśmy, że ta historia nie skończy się dobrze.Rozwodzę się nad tym tak długo, żeby móc lepiej zobrazować to, czego nowemu sezonowi brakuje. Po bardzo średnim "Bandersnatchu" trochę się obawiałam jakości najnowszego sezonu i cóż… Sama nawet nie do końca wiem, co o nim myśleć.To wciąż bardzo dobry serial. Występują w nim świetni aktorzy, ogląda się go ze sporym zainteresowaniem. Ale czy z napięciem?

Najsłabszym odcinkiem tego sezonu był dla mnie „Rachel, Jack i Ashley Too”. O czym właściwie opowiadał? No okej, mamy dojrzewanie, mamy technologię, która pozwala naginać czyjąś wolę do własnych celów. Mamy jednak przede wszystkim… no, źle napisanych bohaterów, którzy na tle zniuansowanego uniwersum „Czarnego lustra” wypadają jak płascy, jednowymiarowi złoczyńcy.

Jest też Miley Cyrus, która co prawda nie wypada jakoś bardzo źle, ale też mocno można odczuć, że nie jest profesjonalną aktorką. Sam scenariusz też pozostawia wiele do życzenia, wprowadzając wiele momentów iście jak z telewizyjnego sitcomu.

„Striking Vipers” z kolei przedstawiało co prawda bardzo realistycznie i dogłębnie więzi łączące kilkoro ludzi, ale całość poszła w dziwnym kierunku, oferując miałką i dziwną puentę. Jedyne co to odcinek był bardzo ciekawy ze względu na nawiązanie po raz kolejny do tematyki gier, choć w zupełnie innym tonie niż jak to miało miejsce w przypadku „Wersji próbnej” z deweloperem do złudzenia przypominającym Kojimę. W „Striking Vipers” pada kilka ciekawych pytań dotyczących między innymi koncepcji zdrady małżeńskiej (jeśli pornografia to nie zdrada, to jak jest z cyberseksem?), ale nie znajdują one satysfakcjonujących odpowiedzi, osiadając w rejonach pozbawionych ciężaru.Chyba za najciekawszy i najlepiej zrealizowany epizod uważam „Smithereens”. Zabiera głos w aktualnym problemie związanym ze smartfonami. Telefony stały się przedłużeniem naszych dłoni, co do tego nie ma wątpliwości – wystarczy oderwać wzrok od ekranu i rozejrzeć się po wnętrzu autobusu. Ostatnio coraz częściej zauważam, jak często zerkam w czarne lustro telefonu, łapię się na tym, że co chwilę mam impuls, aby odblokować, sprawdzić, odświeżyć.Ostatnio prawie wpadła na mnie dwójka chłopaków jadących na elektrycznych hulajnogach, ale jakaś obca kobieta przytrzymała mnie ręką. Kiedy indziej przechodziłam przez pasy gapiąc się w telefon i specjalnie wszedł we mnie starszy pan, gniewnym półkrzykiem zwracając mi uwagę. „Smithereens” sprawdza się bardzo dobrze jako zewnętrzny komentarz do tematu, zadając również pytanie – kto właściwie jest temu winny? Ludzie korzystający z technologii, czy też jej twórcy?Żaden z odcinków nie był jednakże w stanie wygenerować takiego napięcia, jakiego byłam w stanie doświadczać w trakcie oglądania poprzednich sezonów. To nadal dobra rzecz, którą warto sobie obejrzeć, ale należy mieć w tle głowy, że to już nie to samo.

Mam taką teorię, że formuła się po prostu wyczerpała. Ile razy można opierać strukturę scenariusza na tym samym? Nie da się, bo widz rozgryzłby mechanizm, znudziłby się. Nic więc dziwnego, że twórcy eksperymentują, wprowadzając więcej komediowych, lżejszych akcentów.

Z drugiej strony... kurde, nie oglądam „Czarnego lustra”, żeby się dobrze bawić. Chcę kulić się pod kołdrą z bijącym sercem, co jakiś czas wciskając pauzę, żeby pochodzić po pokoju. Chcę potem czuć się okropnie przez następnych kilka godzin, przeżywając to, co przed chwilą obejrzałam. Tego, zdaje się, już od Charliego Brookera nie dostaniemy.

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (14)