Stranger Things (sezon) 3 - recenzja. Neverending Stooory
Lepiej przypomnijcie sobie słowa tego utworu!
09.07.2019 | aktual.: 09.07.2019 21:10
Nie jestem ultrafanem „Stranger Things”. Dzieło braci Duffer nie stanowi dla mnie regularnego Kulturowego Wydarzenia Roku. Byłem z Dominikiem na Open’erze i spotkanie z dwoma młodocianymi aktorami okazało się dla mnie mniej istotne od słabego piwa za horrendalne sumy. Co nie oznacza od razu, iż fenomenu marki nie rozumiem, zaś mając okazję zbinge’owania trzeciego sezonu wybrałbym cokolwiek innego.
Nostalgii za kinem lat osiemdziesiątych dostajemy obecnie aż za dużo, niemniej oczko w cybergłowie Netfliksa to jej absolutne ukoronowanie. Przede wszystkim dlatego, że w centrum sentymentalnego cyrku wrzuca bohaterów, których zwyczajnie można obdarzyć sympatią. Cała reszta, superowość lub niesuperowość poszczególnych sezonów, to wypadkowa pozostałych inspiracji. A gdy widzę, co panowie wrzucili do kotła za trzecim razem, mam ochotę…
Klasnąć w ręce z cichą satysfakcją. Klasyka body horroru, John Carpenter, „Blob”, „męskie” kino ze Schwarzeneggerem, trochę dojrzałego George’a Romero - rzeczy zdecydowanie barwniejsze niż ostatnim razem (sezon drugi, nie ukrywajmy, delikatnie zasysał). Nie bez znaczenia pozostaje tutaj karta zaufania od samej platformy, bowiem budżet „Stranger Things” wyleciał w kosmos, a gigantyczne scenografie, z olśniewającym centrum handlowym na czele, pozwalają już całkowicie zapomnieć, że pozostajemy w tym „mniejszym” medium. Nie ma momentów przejściowych, nie ma zbędnego „budowania napięcia”. Pozostaje wyłącznie gigantyczna przygoda w „ejtisowym” tego słowa znaczeniu. Pragnąca tak samo mocno ukłonić się swoim idolom, jak do nich wstydliwie dołączyć.
Nie bez znaczenia dla sukcesu marki jest tutaj również fakt, iż aktorzy rzeczywiście dorastają na naszych oczach. Ich miłostki, sprzeczki, zderzenia z brutalnością dojrzałego świata, cały ten rytuał przejścia nabiera zatem realnego wymiaru. A momenty prawdziwie „dziecinne”, jak totalnie absurdalna, przez co jeszcze cudowniejsza, piosenka z „Niekończącej się opowieści”, także dla bohaterów stają się echem czasów minionych. Zobaczycie w trzecim sezonie nieprzypadkową scenę, gdzie wataha wskoczy do samochodu, by wykręcając przewrócić stojące obok rowery (ulubiony dotychczas środek lokomocji) - młodość jeszcze jest niedaleko, jednak coraz rzadziej można z niej tak naprawdę skorzystać.
Dlatego ekipę można bez bólu rozdzielić przez większość odcinków, rozrzucić po mapie Hawkins, zająć niepowiązanymi początkowo sprawami. Tym dać wątek horrorowy, a tamtym kiczowatą bazę oczywiście-że-złych Rosjan do infiltracji. Kiedy wszystko złączy się nareszcie w całość na potrzeby wybuchowego finału (nie żartuję, nie widzieliście jeszcze takiej skali w tym serialu), a za młodzikami, niczym T-Rex w „Parku Jurajskim”, pędzi gigantyczny potwór, można albo westchnąć, że równie „intymny” serial doszedł do takiego momentu, albo zrozumieć, iż to szczyt „Stranger Things” w ogóle. Oczywiście, że Netflix nie pozwoli marce odpocząć jeszcze kilka lat, bo już teraz mami nas otwartą furtką na kontynuację, jednak gro kluczowych wątków dobiega do naturalnej konkluzji właśnie pod koniec trzeciego sezonu. Czy od teraz rozpocznie się odcinanie kuponów?
Zanim ktoś zarzuci, że Piechota pisze brzydkie recenzje filmów/seriali (od streszczeń mamy opisy), podkreślę, jak ważna dla mnie była decyzja ulokowania źródła złych mocy, ulubionego Łupieżcy umysłów, w postaci Billiego (żaden spoiler, litości, to pierwszy odcinek!). Już ostatnio zobaczyliśmy, jak dobrym czarnym charakterem może być ta kopia Zaca Efrona, więc rosnący gdzieś poza miastem demon, który „łączy się” ze światem zewnętrznym wykorzystując brata rudowłosej Maxine, jest strzałem w dziesiątkę. Podobnie jak większe zainteresowanie fizyczną manifestacją najważniejszej bestii w całym uniwersum - „Stranger Things 3” zamienia się z czasem w rasowe monster movie, co chłopaka wychowanego na VHS-ach z osiedlowej wypożyczalni „Bartek” po prostu musi zachwycać. Toteż zachwyciło.
Czy oglądać? Oczywiście. To chyba nawet „osiem na dziesięć”, co przy jakości poprzedniego sezonu oznacza niemałe zaskoczenie. Kwestią gustu pozostanie, czy ktoś bawić się będzie lepiej przy ociekającej kolorami, dużej „trójce” (nie bez powodu rozgrywającej się u zarania kalendarzowego lata), czy tajemniczym, mocniej spielbergowskim pierwowzorze. Ale na pewno są podobnie dobre.