Crash Team Racing Nitro-Fueled - recenzja. Więcej niż retro
CTR wraca, ale nie liczy wyłącznie na nasz sentyment.
12.07.2019 | aktual.: 13.07.2019 11:54
Obiecałem sobie nie przesadzić z nostalgią, podobnie jak udało się przy N. Sane Trilogy oraz odświeżonym Spyro. Poprzestańmy zatem na krótkiej wzmiance, że Crash Team Racing był dla około dziesięcioletniej wersji mnie czymś na wzór preludium do sekty. Potrafiłem z przyjaciółmi rozegrać dwadzieścia luźnych turniejów podczas jednego sobotniego popołudnia, jak większość dzieciaków w tamtych czasach. Potem CTR-a rysowałem, opisywałem, śniłem. Tworzyliśmy własnoręcznie „czasopisma” poświęcone wyścigom Naughty Dog. Chodziliśmy do salonów growych sprawdzać, czy ktoś pokonał nasze czasy. Organizowaliśmy własne konkursy z nagrodami pieniężnymi. Szukaliśmy Tego Jednego Skrótu, o Którym Nikt Jeszcze Nie Wie. Nie dziesiątki godzin, tylko setki. Aż do momentu, gdy pokonaliśmy (ja i dawny kolega Adam; pozdrawiam, jeśli to czyta) ducha Nitrosa Oxide’a na wszystkich torach, „platynując” grę. Bo wtedy też szarą konsolę na osiedlu zaczęła zastępować jej czarna spadkobierczyni.
O uczuciu, jakim współpracujący z Activision deweloperzy darzą te dwudziestoletnie marki, pisaliśmy nie raz - umówmy się, że dam Wam znać, gdy coś na tej płaszczyźnie się zmieni. Studio Beenox musi składać się z samych ludzi na wzór mnie i dawnego kolegi Adama. Doskonale wiedzą, jak ważne dla pamięci fanów są najdrobniejsze szczegóły, a jednocześnie pozwalają sobie akurat na tyle kreatywnej wolności, by dwudziestoletnie tory odczuwalnie wzbogacić. Zwróćcie uwagę, ilu klasycznych przeciwników kryje się na obrzeżach tras, ile dodatkowego uroku mają wszystkie animacje, jak wymuskane są przerywniki filmowe, nasyćcie się tym. Niech dojdzie do Was, jak wspaniała może być przyszłość Crasha (i Spyro), jeśli dbają o nią takie zespoły.
CTR to jednak przede wszystkim gra wyścigowa. Jedyny sensowny konkurent Mario Kart, tak na przełomie wieków, jak i obecnie - stawiając czoła „ósemce” wąsatego, trzeba mieć nerwy ze stali, bo to prawdopodobnie najlepsze wyścigi gokartów w dziejach całego gatunku. Szczęśliwie, Beenox pracowało na materiale źródłowym, który miał w sobie iskrę geniuszu. Chodzi mi głównie o system „wyciskania” dopalacza z poślizgów, wywracający luźne pokonywanie zakrętów z konkurenta do góry nogami, intensywny na maksa, zapewniający szarpanie w pełnym skupieniu nawet na najprostszej trasie (czyli Coco Park, oczywiście). Odwzorować to w stu procentach, zachować całą resztę, odświeżyć wszystkie tory, polać współczesnym lukrem - banalne zadanie, nieprawdaż?
Zaalarmuję purystów - model jazdy ODROBINĘ się różni. Być może chodzi o to, że pojazdy mają teraz swoją wagę, a może zmieniono odrobinę fizykę podczas poślizgów, nie jestem pewny. Przesiadka wymaga około godziny „regulowania” pamięci mięśniowej, jednak po ogarnięciu tych mikroróżnic można tutaj wyciągać kosmiczne wręcz akrobacje oraz pędzić na złamanie karku niczym w oryginale po wklepaniu kodu „na przyspieszenie”, więc weterani szybko zaczną łamać wszelkie ograniczenia. Cóż, w trylogii Crasha ogólne odczucia również miały swoje różnice względem pierwowzorów, ale te z CTR-a spokojnie można wziąć za zaletę.
A dalej jest już nostalgiczna perfekcja. Każdy tor, wszystkie wyzwania z trybu Adventure, bossowie, wyzwania czasowe (te cholerne duchy!) - toćka w toćkę, jak mawiała moja babcia. To nadal wymagająca i wystarczająco bogata w zawartość pozycja, by wciągnąć nawet samotnego gracza. Beenox kontynuuje chlubną tradycję, więc wystarczą cztery pady, żeby podzielić ekran na cztery małe okienka oraz zrozumieć, dlaczego nintendrony tak bardzo uwielbiają imprezowe sesje w Mario Kart. Co ciekawe, animacja nie krztusi się wtedy w ogóle. Cenę płacimy w singlu - mocny blur i trzydzieści klatek na sekundę to akurat rzeczy, za którymi pecetowcy nie będą tęsknić, gdy dostaną swoją wersję Nitro-Fueled. Punkt dla Nintendo, niestety.
Można co prawda teraz tryb przygodowy sprawdzić w wariacji „Nitro”, czyli z modyfikacjami wizualnymi bohaterów oraz pojazdów (nie wpływają na osiągi, spokojnie), i zdecydowanie warto, by chociażby zmienić kierowcę w dowolnym momencie, niemniej… To dokładnie ten sam CTR. Deweloperzy w swym nostalgicznym wyzwaniu zabrnęli tak daleko, że Pingwinek wciąż odblokowywany jest tą samą kombinacją klawiszy. Chociaż po przełączeniu poziomu trudności na wyższy miałem to dziwne wrażenie, iż albo ja się zestarzałem, pogorszyłem, albo ktoś naprawdę chciał, aby Hard był Hardem. To dobrze. Powinien Was lepiej przygotować na drastyczny początek zabawy przez sieć.
Ano właśnie. Autorom nie wystarczyło 100% materiału źródłowego i chwała im za to. „Nitro-Fueled” w tytule oznacza trzy gigantyczne nowości. Pierwszą z nich, najmniej zaskakującą, jest online. Nareszcie, po tylu latach CTR-owej pychy dostałem bez pardonu po mordzie i zobaczyłem, ile jeszcze mi brakuje do reprezentowania tytułu mistrza. Nawet jeśli takie multi jest gołe i wesołe (można po prostu stworzyć grę lub do jakiejś dołączyć), daje sensowną alternatywę dla samotnego zmagania się z czasówkami po skompletowaniu Adventure. Syndrom „jeszcze jednej próby” odpala się szybko i to, co miało być dziesięciogodzinną sesją do recenzji, zamieniło się w tydzień ślęczenia do trzeciej w nocy przez własne ambicje.
Komplet tras z pierwowzoru byłby obecnie, nie ukrywajmy, nieco zbyt ubogi, dlatego Beenox najpierw do swojego modelu jazdy przystosował wszystkie tory z zapomnianego Crash Nitro Kart, wśród których jest przynajmniej kilka prawdziwych perełek, a potem zaczął kleić kolejne, kompletnie autorskie. Będą one pojawiały się bezpłatnie każdego miesiąca i jeśli wszystkie okażą się na tyle dobre, co egipskie Twilight Tour, po którym jeździłem już dziesiątki razy, można odetchnąć z ulgą. Nitro-Fueled również na tej płaszczyźnie ma szansę podyskutować z Mario Kart 8 Deluxe - mówimy o potencjalnie około czterdziestu (przepięknych!) lokacjach. Wystarczająco, by trybom sieciowym sprzedać własną duszę. Chociaż skoro już takie muzeum zbudowano, nie obraziłbym się za trasy z Tag Team Racing. Nawet jeśli były zdecydowanie słabsze.
A finalnie… proszę o werble… gra-usługa! Nie, nie wychodźcie, czekajcie, to nie tak! Wiem, że Activision na pudełku i wyraz „usługa” to straszne połączenie, niemniej Beenox ma sporo oleju w głowie. Po pierwsze - gra ma sklepik z pojazdami, postaciami, skórkami, malowaniami czy innymi naklejkami. Płacimy w nim walutą wewnętrzną, której nie można kupić za realne pieniądze. Chodzi o to, aby uzależnić gracza od śmigania przez sieć, gdzie może zarobić najwięcej monetek. A oferta sklepiku połączona jest z aktywnym sezonem wydarzeń.
Do końca lipca trwa pierwszy sezon Grand Prix, skoncentrowany wokół nowej trasy (Twilight Tour) oraz pięciu żeńskich postaci (cztery „panie z parasolkami”, które nareszcie mają więcej w sobie niż skaczące cycki, i Tawna, bajerka Rudego z pierwszego Crasha). By zdobywać unikalne dla tego miesiąca rzeczy, trzeba wypełniać przeróżne zadania. „Wygraj Tawną wyścig na trasie X”, „Przejedź się 10 razy w Single Race” et cetera, et cetera. Takim sposobem powolutku, ale skutecznie, codziennie, trochę się bawię w różnych trybach, które normalnie mógłbym zignorować. Dopóki do Grand Prix nie dołączą mikrotransakcje, będę tego pomysłu bronił jak lew. Zwłaszcza że za jakiś czas tylko tam będzie można zdobyć Spyro.
Piękne połączenie przeszłości i nowoczesnych trendów. Olbrzymia gra w dodatku, więc jeśli całymi tymi sezonami nie jesteście w ogóle zainteresowani, bo za bardzo śmierdzą grami mobilnymi lub MMO, możecie je olać z góry na dół i wciąż bawić się fenomenalnie. W zasadzie remake’om oraz remasterom nie powinniśmy dawać werdyktów liczbowych, ale kto wie, czy jeszcze uda mi się tutaj jakiemuś tytułowi wlepić maksymalną notę. Grajcie w to wszyscy. I zauważcie - jestem największym fanem Nintendo w redakcji, a cieszę się jak głupi, że jakaś ścigałka nareszcie dorównała ostatniemu Mario Kart. Cóż, tego mógł dokonać tylko CTR. Dobrze, że wrócił.