Contra - dzieło ośmiobitowej sztuki
Wszyscy znają Contrę, prawda? Gra jest absolutnie już kultowa, u nas doskonale znana także z tego powodu, że była pierwszym tytułem na liście w najpopularniejszym kartridżu do Pegasusa, słynnym 168 in 1. Gdy się o niej mówi, w dobrym tonie jest zachować powagę, włożyć w słowa trochę nabożnej czci, a pod koniec wypowiedzi westchnąć z rozrzewnieniem. Ale czy jeśli uruchomi się ją dziś, cudowne wspomnienia nie zostaną nagle zniszczone? Czy z dzisiejszego punktu widzenia nie okaże się prymitywna i nudna? Czy w 2010 roku można się dobrze bawić przy Contrze?
Odpowiedź na ostatnie pytanie brzmi: tak. Ale po kolei.
Ja, Hegel, Arystoteles i Contra Rok temu (albo dwa, czas tak szybko leci, a pamięć już nie ta) podczas sesji letniej na studiach trafił mi się naprawdę ciężki egzamin. Mój kierunek generalnie nie należy do wymagająych, ale tym razem czekał mnie ustny egzamin z myśli politycznej, na którym znać trzeba było każdy najmniejszy szczegół, jaki tylko pojawił się na wykładach (nieee, nie chodziłem) albo w podręczniku. Było więc tego jakoś pod tysiąc stron do nauczenia na pamięć. Zacząłem, mój Boże, trzy tygodnie przed egzaminem, przeplatając myśl polityczną jeszcze innymi przedmiotami, które musiałem zaliczyć i zwykle spędzałem nad książkami/kserówkami/skryptami bite kilka godzin dziennie. Potrzebowałem czegoś, co pozwoliłoby mi odetchnąć.
Odpaliłem wtedy w przeglądarce emulator NES-a i po kolei grałem w kilkunastominutowych przerwach od nauki w różne tytuły. W końcu trafiłem na Contrę i zdałem sobie sprawę, że, jejku jej, w sumie to nigdy nie przeszedłem jej na tych mitycznych trzech życiach, bez żadnego "continuesa". Postanowiłem spróbować.
Kolejne dni spędzałem więc ucząc się nie tylko arystotelesowskich koncepcji państwa, ale też kolejnych plansz Contry, rozkładu przeciwników i broni na nich, szukając idealnych sposobów na bossów i tak dalej. Zasada była jedna: nigdy, ale to nigdy nie kontynuowałem gry po utracie wszystkich żyć. Nie szukałem też podpowiedzi w sieci. Musiałem przejść tę grę samemu, tak jak musiałem samemu poznać wszystkie dotyczące polityki koncepcje filozoficzne Kanta, Hegla i innych. W mojej głowie priorytet taki sam, jak trójpodział władzy, miało rozmieszczenie najmocniejszej broni S na kolejnych etapach.
Uczyłem się wytrwale. I w końcu się udało. Przeszedłem Contrę w jednym podejściu! I do dziś stanowi to mój prywatny powód do dumy (choć próby podrywania na to dziewczyn spełzły na niczym). A egzamin? No, cztery.
Osiem bitów perfekcji Dlaczego wracam teraz do tego wydarzenia? Parę dni temu rozmawiałem ze znajomymi właśnie na temat Contry, opowiadając przy tym powyższą historię i budząc powszechny podziw. Zacząłem się wtedy zastanawiać: "hej, czy to tylko kwestia wyjątkowych okoliczności, potrzeby pogrania w coś w dziesięciominutowych przerwach między nauką, czy też może faktycznie ta gra aż tak dobrze się broni po tylu latach?" Włączyłem ją więc jeszcze raz i spróbowałem spojrzeć bardziej analitycznie.
Powiem krótko: broni się. Wszystko w tej grze jest perfekcyjne (oczywiście jak na możliwości czasu, w którym powstała). Na ekranie cały czas coś się dzieje, o nudzie nie ma więc mowy. Nie jest też zbyt intensywnie i nie zdarzają się na szczęście sytuacje takie, jak czasami w innych NES-owych grach, gdy życie traci się, bo po prostu inaczej się nie da i już. Perfekcyjnie zrealizowany jest skok, prędkość z jaką strzela się z każdej broni, częstotliwość z jaką strzelają przeciwnicy, ich wytrzymałość... Ja wiem, że to brzmi banalnie, ale pomyślcie ile to tak naprawdę jest pracy i jak łatwo to zepsuć. Każda z tych liczb musi być dopasowana do reszty, by nie okazało się, że nagle jest za łatwo albo za trudno, że gra jest zbyt nudna, bo mało dynamiczna albo przeciwnie, zbyt intensywna i przez to frustrująca. To nie są losowe wartości, ale gruntownie, analitycznie przemyślane elementy scenariusza.
Mało? Dobrze więc: oprócz tego jest tu także osiem zupełnie różnych, tak graficznie, jak i pod względem samej rozgrywki, poziomów. Są świetne (choć w porządku, nie wszystkie) walki z bossami na końcach etapów, wymagające nie tylko małpiej zręczności i szczęścia, ale przede wszystkim pomysłu i wyczucia. Jest zapadająca w pamięć muzyka. Panowie twórcy, czapki z głów.
Dużo się mówi o grach ponadczasowych, wymieniając przy okazji chociażby Deus Ex, Planescape: Torment czy Psychonauts. A ja proszę: przy takich okazjach nie zapominajcie o Contrze. To małe dzieło ośmiobitowej sztuki, choć być może, ze względu na wiek, nie tak bogate czy rozbudowane, jak wcześniej wymienione. Nie wierzycie? Sprawdźcie. Odkurzcie Pegasusa albo NES-a, w ostateczności możecie też poszukać gry na jakimś emulatorze - w przypadku tak starej produkcji nikt nie posądzi Was o niszczące rynek piractwo. Polecam, zwłaszcza na zbliżającą się coraz większymi krokami sesję.
Sam zaś chyba spróbuję tego samego z Castlevanią. W końcu przede mną prawo europejskie.
Tomasz Kutera