Blaszana szopka: Scrubs

Wbrew pozorom to nie będzie tekst o popularnym serialu, znanym pod (słabym) polskim tytułem Hoży doktorzy, choć cyniczny doktor Cox z pewnością opowiedziałby się po jednej stron dyskusji, która rozgorzała przy stoliku w kolońskiej piwiarni.  To będzie tekst o filozofii. Przestraszeni?

Blaszana szopka: Scrubs
marcindmjqtx

03.09.2009 | aktual.: 15.01.2016 15:50

Pośrednią inspiracją całej dysputy, był artykuł Play to Win - Becoming the Champion. Grać, żeby wygrać, wydaje się sprawą jasną jak słońce. Przecież celem gry jest zawsze zajęcie pierwszego miejsca, zabicie potwora, uratowanie księżniczki, oklepanie  kolegi po paszczy, czy wbicie mu tysiąca goli. Ale czy zawsze?

Zgodnie z teorią "play to win" (PTW) gracze dzielą się na dwa typy - zwycięzców i tytułowych scrubs. Zwycięzca zrobi wszystko, żeby wygrać. Każda metoda jest dobra, oczywiście pod warunkiem, że nie narusza bezpośrednio zasad gry (a to oznacza wyrzucenie poza nawias wszelkich narzędzi modyfikujących grę - mowa rzecz jasna o cheatach).

Scrub to z kolei, w bardzo wolnym tłumaczeniu, śmieć. Gość, któremu nie zależy na wygranej. Taki, który w imię "dobrej zabawy" i "zasad fair play" nie będzie używał  tylko jednego ciosu w Street Fighterze, albo tej samej wygrywającej taktyki w PESie czy FIFIE. Krótko mówiąc lamus, który  pokonywany będzie jęczał i narzekał, smęcąc coś o równych zasadach dla wszystkich.

Z pewnymi założeniami PTW (Play To Win) nie ma co dyskutować. Ktoś, kto zabiera się za granie pr0 i wchodzi pomiędzy ludzi ogarniających jakaś grę, musi liczyć się z tym , że będzie zbierał razy. Że przegra kilkadziesiąt meczy/pojedynków/walk zanim w końcu odniesie swoje pierwsze zwycięstwo. W takiej sytuacji narzekanie jest rzeczywiście potwornym lamerstwem.

Problem w tym, że taki podział ma sens  tylko pod warunkiem, że mówimy o graniu zawodowym. Kiedy stawka jest wysoka, a rywalizacja ma czysto sportowy (a nie casualowy) charkter, imanie się każdego sposobu na zwycięstwo i wykorzystywanie każdej sztuczki, który nie jest zakazana, ma głęboki sens.  Autor tego artykułu sam zresztą przyznaje, że "play to win" narodziło się  pod wpływem jego zawodowej kariery w Street Fighterze.  Ale w świecie zwykłych ludzi, którzy do gier nie podchodzą tak poważnie, PTW może okazać się klasycznym "party pooperem".

Przykład pierwszy - GRID, moja wielka fascynacja wyścigowa zeszłych wakacji. Gdy udawało się znaleźć serwer, na którym jeździły same legendy (najwyższy poziom w grze), byłem w niebie, bo tylko tam miałem okazję doświadczyć prawdziwych wyścigowych emocji. Wygrana miała wartość, bo po pierwsze ścigałem się przeciw doświadczonym kierowcom, po drugie moi kompani starali się wcielać w życie te same zasady, które obowiązują w prawdziwych wyścigach. I to mimo tego, że GRID tak naprawdę faworyzował ostrą jazdę, nie penalizując wystarczająco za wypychanie z trasy i taranowanie, a do tego pozwalał na całkowicie  bezkarne ścinanie zakrętów. Niestety w większości przypadków tak idylliczna rozgrywka była tylko marzeniem, bo ludzie z radością stosowali każdą taktykę, która pozwalała im wygrać.

Doprowadzało to do absurdalnych sytuacji, w których na pierwszym zakręcie tworzył się tradycyjny kocioł, który przeżywali zwykle ci, którzy mieli szczęście, bo umiejętności nie miały tu żadnego znaczenia, a wyścigi wygrywali kolesie, którzy nie potrafili co prawda poprawnie wziąć najprostszego zakrętu, ale w odpowiednim miejscu omijali szykanę, wychodząc na natychmiastowe prowadzenie.

Play to win? Nie da się ukryć, ale w tym przypadku sprowadza się to do prostego równania - co jest fajniejsze: wyścig w którym wszyscy starają się jechać bez chamskich numerów, pozwalając zadecydować umiejętnościom, czy wolna amerykanka, w której wszystkie chwyty są dozwolone, a wygrywa ten który najlepiej ogarnął sztukę wykorzystywania luk w zasadach gry?

Przykład drugi, całkiem nowy - Fight Night Round 4 i kwestia body punchingu. Na skutek źle zaprojektowanego systemu zależności pomiędzy ciosami, blokami a wytrzymałością, gracze błyskawicznie stworzyli "winning tactic", dającą niesamowitą przewagę nad przeciwnikiem próbującym uprawiać  "poprawny boks". Zamiast efektownych kombinacji, bloków i kontr, wystarczy po prostu walić niskimi ciosami na korpus przeciwnika, aż spadnie mu wskaźnik stamina, a potem dokończyć kilkoma haymakerami. Taktyka równie skuteczna, co brzydka i nudna. A do tego niesprawiedliwa, bo znów nie liczą się tu umiejętności, a opanowanie jednej sztuczki.  I znów - zadajmy sobie pytanie, co jest bardziej emocjonujące: piękna walka, w której następują niespodziewane zwroty akcji, a obaj zawodnicy wykazują się dogłębną znajomością gry, stosując szeroki wachlarz umiejętności, czy taka w której na używa się jednego ciosu (PTW)?

Za każdym razem można winę zrzucić na twórców. To ich wina, że nie przewidzieli exploitów. To oni nie dopilnowali. "Blame the game, not the player". Jest w tym sporo racji, bo z wieloma problemami można sobie poradzić zwykłą pomysłowością i przezornością. Ale wszystkiego dopilnować się nie da, a gra to nie tylko zestaw zasad stworzonych przez autorów. To także pewien rodzaj konwencji społecznej, przyjmowanej przez wszystkich jej uczestników, na czas trwania rozgrywki. Czy zabawa będzie miała sens, często zależy od przyjęcia niepisanych reguł, jak w przypadku przepisowej jazdy w GRIDzie, czy stosowania zróżnicowanych taktyk w FN4. Upokarzając bodypunchingiem kolegę na wieczorku przy FN4, nie zaskarbiamy sobie jego szacunku, ale raczej gwarantujemy sobie jego niechęć.  Jeżdżąc agresywnie i oszukańczo w GRIDzie da nam może zwycięstwo, ale gracze z którymi naprawdę warto się ścigać, będą na nas patrzyć jak na scruba właśnie, który z braku umiejętności, posuwa się do metod niegodnych naprawdę dobrego gracza. Owszem, gramy by wygrać, ale przy okazji przegrywamy własną reputację.

Im dłużej gram w gry, tym bardziej dochodzę do wniosku, że dla mnie najbardziej liczy się nie cel, ale sama czynność grania. To ona daje mi prawdziwą radość, a nie obejrzenie zakończenia, czy zajęcie pierwszego miejsca na serwerze w trakcie meczu w Battlefielda.  Mogę przegrać walkę, albo wyścig, mogę zostać pokonany w WoWie, ale póki wiem, że porażkę poprzedzała piękna i równa walka, czuję satysfakcję. Być może to czyni ze mnie śmiecia, ale dla mnie bardziej od  "Play to Win" liczy się "play for fun".

Tadeusz Zieliński

Obraz
Źródło artykułu:Polygamia.pl
publicystykafelietonfight night round 4
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)
© Polygamia
·

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje się  tutaj.