Zelda-srelda, czyli krótki felieton o byciu ignorantem
Podobno wyszła ostatnio jakaś nowa gra. The Legend of Zelda: Die by the Sword czy jakoś tak.
16.11.2012 | aktual.: 15.01.2016 15:42
Mój problem z serią The Legend of Zelda i jej najnowszą odsłoną (tak, wiem, Skyward Sword), polega na tym, że ni diabła mnie ta gra nie interesuje. Patrzę na zachodnie (zresztą nie tylko) recenzje, przepełnione wręcz zachwytem i nie czuję absolutnie nic. Zero podekscytowania, zero emocji. Nie dlatego, że chcę pokazać, jak bardzo olewam taką "straszną, mainstreamową serię", nie o to chodzi - po prostu nic nie czuję, a uczuć nie oszukam. Z jednej strony boję się, że popełniam trochę herezję - bo, ojej, ojej, cały świat drży na widok tego tytułu - z drugiej...
Z drugiej doskonale zdaję sobie sprawę z tego, iż takich graczy jak ja jest w Polsce mnóstwo. Wystarczy spojrzeć na wyniki oglądalności notek na temat Zeldy. Mówiąc brutalnie, budzą one zainteresowanie wśród kilkudziesięciu-kilkuset naszych czytelników. Może tysiąca. Rzecz jasna to nadal ważna grupa i - jednak, patrząc obiektywnie - ważna gra, więc nie zamierzamy jej pomijać. Nie przestaniemy nagle o niej pisać. Patrząc jednak prawdzie prosto w oczy, trzeba przyznać, że ludzie, których ona interesuje, to drobna nisza.
W Polsce nie było konsoli NES, na której wychowali się zachodni (upraszczając) gracze. Był Pegasus, jego podróbka, ale tam Zeldy nie było. Oryginalny kartridż NES-owy miał malutką bateryjkę, bez której nie działał. Chińska myśl techniczna nie była w stanie tego podrobić, więc całe pokolenie polskich graczy, tych wychowanych na kupowanych "od ruskich" na bazarze gierkach, Linka i spółki nie zna.
W efekcie Zelda w Polsce prawie nikogo nie interesuje. Fani tej serii to mała grupa, która w gorszych czasach miała dostęp do oryginalnych konsol Nintendo - NES-ów, SNES-ów, Gamecube'ów i tak dalej. Przecież w Polsce nawet Game Boy nie był aż tak bardzo popularny, jak na zachodzie. Naszym dziedzictwem, kulturowym spadkiem (w kwestii gier wielkiego N), na którym wychowało się pokolenie graczy, jest Pegasus, chińska podróba NES-a, gdzie Zeldy nie było i już.
Niezależnie od tego, jak dobrą/złą grą jest Skyward Sword, Amerykanie będą dostawać na jej punkcie świra. W Polsce tak samo jest z, dla przykładu, Diablo 3. Albo Planescape: Torment - ta gra akurat ma tylko jedną część, ale gdyby zapowiedziano kolejną to, o panie!, co by się działo. Przeczuwam szał już na etapie pierwszych zapowiedzi. Zresztą, proszę bardzo, przykład. Serwis Gram.pl napisał kiedyś o plotkach na temat możliwości powstania Torment 2. To tylko spekulacje - czego autor zresztą nie ukrywał. Efekt? 501 kliknięć w "lubię to".
Na ile nasze gusta ukształtowane są przez faktycznie prywatne preferencje, a na ile przez kulturę, w której żyjemy i twierdzenia uchodzące w niej za pewnik? Opinie narzucane przez społeczeństwo bardzo często przyjmujemy po prostu bezrefleksyjnie - nie twierdzę, że to źle, tak po prostu działa świat - i po pewnym czasie zaczynamy traktować jako własne. "Dlaczego Słowacki wzbudza w nas zachwyt i miłość? (...) Dlatego, panowie, że Słowacki wielkim poetą był!"
Na przykładzie Zeldy najlepiej widać, jak wiele zależy od dziedzictwa czy też zależności kulturowych. Jeden głupi Pegasus i jeden głupi fakt, że nie było u nas kultu Nintendo spowodował, że na Skyward Sword patrzymy radykalnie inaczej niż tacy, dajmy na to, Amerykanie. Dla nich dogmat o wielkości serii z Linkiem jest niepodważalny. W naszej zbiorowej świadomości ten tytuł w ogóle nie istnieje, więc po prostu nie budzi emocji - ani specjalnie pozytywnych, ani negatywnych.
Pytania brzmią: czy ludzie, którzy nigdy nie grali w Zeldę i nie mają o niej pojęcia to ignoranci czy może raczej osoby, które jako jedyne potrafią na nią spojrzeć trzeźwo? Czy społeczeństwo i kultura tłamszą nas, czy też są gwarantami bezpieczeństwa zapewniającymi trwałość naszego świata?
Czy można mieć dziś naprawdę własne zdanie?
Tomasz Kutera
PS To nie jest tekst o Zeldzie.