Wrocław, dzień i Pokémon Go
Czyli rok i miliard dolarów później.
07.07.2017 | aktual.: 08.07.2017 11:03
Słyszeliście już o doniesieniach od Apptopii? Aplikacja Niantic (tak, ta, która #nikogo i skończyła się na Kill 'Em All) zanotowała już 1,2 miliarda dolarów przychodu. Biorąc pod uwagę, że w 2016 roku zarobiła 950 milionów zielonych, spowolnienie jest zauważalne, jasne, ale... mówimy tutaj nadal o setkach milionów. Pokémon Go zarobiło tyle, co "Kraina lodu" - gdyby było filmem, załapałoby się do pierwszej dziesiątki rekordzistów historii. By stanąć na podium, wystarczyłoby mu już "tylko" dobić do dwóch miliardów (poziom "Przebudzenia Mocy", wyżej są wyłącznie "Titanic" i "Avatar"). Ale Pokémon Go to nie film. To gra. Giereczka taka. Popierdółka już dla większości. Dlaczego zatem nadal zarabia tak ogromne sumy?Zadaję sobie to pytanie, wychodząc ukradkiem z pracy, trzymając w dłoniach naładowany do 100% telefon. Jest środek dnia, trzy kilometry od centrum Wrocławia. Każda mijana osoba wlepia wzrok w świecący prostokąt, ale już wiele miesięcy temu przestałem się zastanawiać, jaki odłamek z nich szarpie dalej namiętnie w Pokémon Go. Niewielki - o, tego jestem pewny. Moda minęła. I to nie "niedawno", tylko głęboko w 2016 roku. Minęłaby, tak sądzę, nawet gdyby ekipa Johna Hanke liczyła sto osób, a aktualizacjami strzelałaby niczym uzbrojona armia. Na tym polega zresztą moda - że pojawia się i znika. Tak czy inaczej, to były niesamowite (oraz darmowe, pamiętajmy) dwa miesiące wakacji. Po nich odeszła większość. Odszedłem i ja. Na palcach jednej ręki zliczyłbym pozycje, niezależnie od platformy, przy których spędziłem więcej niż aktywne dwa miesiące. Dla mnie to normalka.
Pomiędzy latem 2016 a wiosną 2017 Pokémon Go zapadło w swoją wersję snu zimowego. Aplikacja rozwijała się, owszem, lecz tempem żółwia, który przeżył już czterech właścicieli. O wszystkich zmianach pisaliśmy na bieżąco - ale był to jeden wpis na dwa, trzy tygodnie. "System" Buddy, wydarzenia sezonowe, później działający radar, premie dzienne dla regularnych graczy. Złośliwy syknąłby, że to właśnie wszystko, czego zabrakło jeszcze w lipcu i sierpniu. Ale ja pamiętam, że Niantic ostrzegało, iż mają zamiar rozwijać swoje dziecko powoli. To nam, konsumentom, odbiła szajba. Bywały dni, gdy "spacerowało się" grubo ponad dwadzieścia kilometrów. Noc, dzień, przed śniadaniem, po kolacji, na papierosa, z psem, na piwo, pobiegać, na rower, z kumplami, samotnie, na smutno lub na wesoło. Nawet jeśli skończyliśmy szybko, tak intensywnie nie gramy już za często. I cośmy się wtedy naprzeżywali nieznanych wcześniej przygód, to nasze.Telefon wyjmuję z kieszeni co jakiś czas. Na pewno nie potrafiłbym afiszować się nim bez przerwy. Dzisiaj nawet troszkę wstyd, gdyby ktoś zobaczył, co na wyświetlaczu. Ale wibracje informują mnie, gdy w pobliżu coś się pojawia. Właśnie tak, od czasu do czasu, łapię po drodze Hoothoota, trzy Spinaraki, dwa Natu, Swinuba i Snubbula. Z politowaniem, a być może częstą u mnie tęsknotą za czasami utraconymi, przypomniałem sobie ulice mojego rodzinnego Lubania zasypane Rattatami, Pidgeyami, Weedle'ami. Dziś to wygląda nieco inaczej. Dwie pierwsze generacje Pokémonów były jedynymi, na jakie mogło załapać się reprezentowane przeze mnie pokolenie. Gdy do gry (o ile) trafi generacja trzecia, nie będę miał już żadnego odnośnika. Na razie mam jednak te stworki, które pamiętam z ulubionej odsłony gry. Kumpel dostał wtedy kolorowego Game Boya. Silvera rozłożyliśmy na łopatki. Korzystając, oczywiście, z kilku solucji w czasopismach. Bo język angielski jeszcze długo mieliśmy rozkładać.Pamiętam, że Patryk pisał w lutym tego roku, gdy Niantic wprowadziło owe ogromne (zwłaszcza jak na ich standardy) rozszerzenie, że to ostatnie "nieprzekombinowane" Pokémony. To akurat nieprawda, bo nawet świeżynki z Sun i Moon w zupełności by zasługiwały na taki epitet. Ale fakt - Chikorita z watahą byli jedynymi, jacy załapali się na Polsatowskie godziny szczytu, przez co mogą sprawiać wrażenie "przyjaznych". Gdzie potem, po Johto, trafiły Pokémony - bijcie mnie, nie pamiętam. Nic dziwnego, że z niemal setką nowych mordek w Pokédeksie, mimo nieprzyjaznej pogody za oknem, sporo osób na jakieś dwa tygodnie poczuło ułamek letniego zewu. Niemniej stało się wtedy jasne raz na zawsze, wystarczyło wyjść na wrocławski rynek, rozejrzeć się dookoła - nieważne, co zrobi Niantic, lipiec 2016 roku jest fenomenem niemożliwym do powtórzenia.
Druga generacja nie odświeżyła sposobu zabawy. Po prostu dodała kilkadziesiąt nowych "celów". Poczucie nowości działało, jeśli wraz z tymi stworkami sprawdzało się całą resztę usprawnień, bo aplikacja leżała zapomniana na dnie karty pamięci od września. Naprawdę satysfakcjonujące jest włączenie radaru, zobaczenie niezłapanego wcześniej dziwaka "pod stadionem Śląska", krótki spacer i szybkie, bezstresowe uzupełnienie kolekcji. Lub mozolne nabijanie potrzebnych do ewolucji cukierków z pomocą "pokéziomka". Premie za regularność też pomagają nadać rozgrywce jakiś sens - bo szkoda nie zgarnąć fury punktów doświadczenia, jeśli robiliśmy to już sześć dni z rzędu. Na pewno wkręcenie się w Pokémon Go w lutym było już możliwie dzięki samej grze. A nie, jak wcześniej, globalnej szajbie.Spotykam kumpla. Kumpel od kilku dni tłumaczy mi ostatnie nowinki, przede wszystkim Raidy. Za dwanaście minut w okolicy rozpoczyna się czwartopoziomowa walka z bossem. Nie mamy szans we dwóch, wiemy o tym już doskonale. A mimo tego, że są już wakacje, młodzież wcale nie wybiegła gromadami na ulicę. Widocznie i u nich przestało to być popularne. Szukamy Raidów na pierwszym lub drugim poziomie. Może i pękają bez chwili zastanowienia, ale przynajmniej zaliczamy je wspólnie. Coś ekscytującego jest w widoku licznika nad którymś Gymem. Prawie tak, jak gdyby... przy wytężeniu wyobraźni... Niantic po raz pierwszy dało trenerom nowe zadanie. Prawie jak "misje"."Prawie" klasycznie robi różnicę, ale faktem jest, iż drużynowe walki z bossami (od Magikarpa po Tyranitara) to kolejny celny strzał w tym roku. By pokonać tych najpotężniejszych, potrzebujemy przynajmniej kilku graczy dookoła. Co, wbrew pozorom, wcale nie jest arcytrudne do wykonania. Wystarczy podążać tropem bitw w centrum miasta, by wypatrzeć w końcu trenerów. Oni są nadal. Tylko tak incognito. Pokémon Go przez ostatnie pół roku zamieniło się w partyzantkę i trudno zapomnieć o przyzwyczajeniach. Można też wklepać na Facebooku nazwę miasta plus tytuł aplikacji. Grupy wciąż funkcjonują.I gdy do walki z takim dzikiem posiadającym kilkadziesiąt tysięcy CP stajemy razem z obcymi trenerami, może powrócić część zapomnianego uroku. Bo dialog, siłą rzeczy, zostanie nawiązany. A i systemowo się to opłaca - trzy tysiące punktów doświadczenia (dziś w przeciągu godziny można wbić tyle, ile kiedyś klepało się od świtu do późnej nocy), jakiś rzadszy przedmiot (co powiecie na przykład na cukierki, które można zamieniać w dowolne inne?) oraz określona liczba szans na złapanie po walce danego szefa. Teraz Blastoise jest w zasięgu ręki. Nie trzeba - o matulu, niektórzy to serio rozważali - jechać nad morze. Z tym że przepustki rajdowe nie materializują się z powietrza. Tę jedną, pewną dziennie znajdziecie w dowolnym Gymie.Nowy wystrój sal treningowych nie frustruje mnie tak, jak niektórych internetowych krzykaczy. Są teraz jednocześnie Pokéstopami (plus), ale zmieniły się zasady przechowywania w nich swoich najlepszych podopiecznych. Koniec z nocną jazdem autem po wszystkich Gymach w okolicy, by "powrzucać i zgarnąć monetki" (owszem, znam takich gagatków). Teraz jeden Pokémon może przynieść ze sobą pięćdziesiąt zielonych. Osobiście - bardzo rzadko, i teraz, i kiedyś, skupiam/-łem się na walucie. Dłużej zajmie mi ostateczna decyzja, czy wolę nowe Gymy od starych. Podoba mi się, że w obecnych zawsze jest sześć pustych miejsc na stworki, podoba mi się konieczność "dokarmiania" podopiecznych obrońców po czasie. Wizualnie też o wiele ładniej.
Siadamy na murku pod szkołą podstawową. Raid zaczyna się za dwie minuty. Ze trzy metry może po lewej - młodziak z rowerem.
- Czy panowie przyszli na Pokémony? - zagaduje. Użyta przez niego forma grzecznościowa mnie ujmuje. Dlatego przyznajemy, że tak. W następnej kolejności pada najbardziej klasyczne pytanie, którego nie słyszałem chyba jeszcze w tym roku - A który level?
Wydaje mi się, że największym problemem Pokémon Go, nagłej rewolucji, tematu nagłówków we wszystkich mediach, byliśmy my. Ktoś nagle spełnił nasze młodzieńcze marzenie, daliśmy ponieść się emocjom. Dlatego temu rozstaniu, którego nie sposób ominąć, gdy coś eksploatuje się równie intensywnie, towarzyszył taki żal. I nie rozumiem do końca powstałego problemu. Gdy przechodzę japońskiego RPG-a, co czasem zajmuje mi około dwóch miesięcy, po obejrzeniu napisów końcowych czuję sytość. Gdy rezygnowałem z Pokémon Go, miałem podobnie. Urok był niepowtarzalny. Miejsca, które dzięki aplikacji poznałem, odwiedzam do dzisiaj. Kilka żarcików językowych nadal funkcjonuje w codziennym języku (bo grał przecież każdy). Wspomnienie ostatniego lata, w którym czułem się jak prawdziwy szczyl, także nie zgaśnie.Czy będę Was zachęcał, żebyście dali Niantic drugą szansę na te wakacje? Nie. Choć jeśli mam być szczery - te aktualizacje warto samodzielnie wypróbować. Wyobrazić sobie, jak wyglądałby lipiec zeszłego roku, gdyby aplikacja była już na takim poziomie. W Pokémon Go powinno grać się fazami. Ot, tydzień w miesiącu. Jeżeli ktoś od jesieni tak robił, nie dość, że uniknął totalnego wymęczenia, to jeszcze spokojnie, z boku obserwował coraz lepszą pracę deweloperów. Zakładam, że większość z Was nie wróciła do tego świata ani razu od dziesięciu miesięcy. I Wy moglibyście teraz uznać, że to Pokémon Go 2. No, 1.7. Ale bliżej dwójki.
Ja będę odpalał od czasu do czasu. Tak właśnie mi się to podoba. I teraz mam ten czas. Więc przepraszam, ale zaczyna się Raid.
Adam Piechota