Właśnie tak fachowcy odbijają zakładników - wrażenia z pokazu Medal of Honor: Warfighter
Na wiosennym pokazie Electronic Arts pokazano między innymi fragmenty rozgrywki z „Medal of Honor: Warfighter”. Czy druga część odświeżonej serii spotka się z lepszym przyjęciem niż ostatni MoH? Oto nasze wrażenia.
21.04.2012 | aktual.: 07.01.2016 15:55
Realizm, realizm i jeszcze raz realizm. Takim hasłem raczyło mnie Danger Close podczas prezentacji „Medal of Honor: Warfighter”. Do pracy nad grą zatrudniono prawdziwych żołnierzy Tier-1, którzy mieli pomóc w jak najlepszym oddaniu realiów wojennych starć na nowoczesnych polach walki. Realizm ma dominować również w samej konstrukcji misji, które przyjdzie wykonywać - każda z nich ma bowiem bazować na prawdziwych wydarzeniach. A skoro przyjdzie się nam wcielić w prawdziwych żołnierzy, takich jednostek jak na przykład nasz polski GROM, to może faktycznie poczujemy się jak w prawdziwych kamaszach.
Od słów trzeba było jedna przejść do czynów, dlatego jeden z twórców, Tyler, chwycił pada i pokazał nam, jak wygląda „Warfighter” w akcji. Tyler to odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu - nie tylko jest fanem gier, który zjadł zęby na FPS-ach, ale również przedstawił się jako były komandos Tier-1, który uczestniczył w procesie powstawania gry. I trzeba przyznać, że na wirtualnym polu walki szło mu naprawdę nieźle.
Odbijamy Pokazano niewiele, raptem jedną misję, w której Team Mako ma odbić zakładników. Akcja dzieje się w częściowo zburzonej rezydencji, podczas tropikalnej burzy, kiedy widać i słychać, że deszcz leje jak z cebra, a błyskawice oświetlają wszystko wokół. Tu nie ma miejsca na pomyłki, dlatego akcja jest od początku do końca zaplanowana, choć po kilku chwilach okazuje się, że działko, do niedawna opuszczonego, karabinu pruje teraz w naszą stronę. Nie jest to jednak nic, z czym nie mogłaby sobie poradzić doświadczona ekipa żołnierzy, dlatego zajście strzelca z innej strony, podczas gdy pozostali towarzysze skupiają na sobie jego ogień, okazuje się świetnym pomysłem. Czuć nieco ten realizm, o którym tak ochoczo mówi ekipa Danger Close. Nie spodziewajcie się jednak symulacji, to wciąż gra akcji, która może i wydaje się bardziej realna niż seria sprzedawana przez Activision, ale tu również twórcy stawiają na efektowne akcje, niekoniecznie występujące w realnym świecie.
Ucieczka Po opuszczeniu rezydencji komandosi wespół z zakładnikami zajmują miejsca w łodziach motorowych i ruszają w stronę wolności. Z powietrza pomagają im helikoptery, informując, gdzie znajdują się wrogie jednostki. Nam natomiast przypada obsługa działka, za którego pomocą musimy likwidować niebezpieczeństwo znajdujące się przede wszystkim na obu brzegach rzeki. Jest naprawdę dynamicznie, choć widać, że wszystko zawdzięczamy wyreżyserowanej akcji. Takich fragmentów „na szynach” ma być więcej. Ja jestem za, jeśli tylko zostaną poprowadzone w równie dobry sposób. Z drugiej jednak strony ucieczka na łodziach strasznie przypomina Call of Duty, przez co zacząłem się zastanawiać, jak bardzo twórcy chcą powtórzyć sukces tej serii. Czy podchodzenie do współczesnych starć militarnych w taki właśnie sposób zagwarantuje produktowi Danger Close powodzenie? Zobaczymy, tu i ówdzie słyszy się, że ludzie mają już dość wydawanych co roku CoD-ów i chętnie spojrzą w inną, choć tak naprawdę tę samą, stronę.
Jak zapewne się domyślacie, grę prezentowano na mocarnym komputerze, przez co trudno jednoznacznie stwierdzić, jak będzie ona wyglądać na konsolach. Z jednej strony twarze na pierwszym filmiku przerywnikowym wyglądały fenomenalnie, z drugiej sama rozgrywka wizualnie nie rzucała już na kolana. Nie jest to najpiękniejsza strzelanka tej generacji i nie może się równać z Crysisem czy Killzone'em. Nieźle prezentuje się woda, słabo natomiast wypadły wybuchy granatów - których, o dziwo, przeciwnicy nigdy nie odrzucali. Nie miałem „przyjemności” widzieć na własne oczy, jak wybucha granat, ale może właśnie o to chodziło twórcom, o tak często przywoływany realizm?
Grę napędza silnik Frostbite 2.0, więc możecie liczyć na system zniszczeń. Sami twórcy podkreślili jednak, że nie będzie on podobny do tego znanego z dzieł ekipy DICE. Ma on być „bardziej personalny dla gracza”, cokolwiek miałoby to znaczyć.
Czy warto czekać? „Medal of Honor: Warfighter” nie zamierza przewracać gatunku do góry nogami. Danger Close doskonale wie, jak dużą popularnością cieszy się seria Call of Duty, i które elementy warto podpatrzeć, serwując je jednak według własnego przepisu. Trudno odmówić pracy włożonej w kolejną odsłonę Medal of Honor. Konsultacje, a w zasadzie bezpośrednia współpraca z prawdziwymi komandosami Tier-1, powinny skutkować realizmem zarówno samej akcji, jak i broni, mundurów czy innych detali. Realność, o której tak chętnie wspominano, może być bardzo widoczna, ale trudno będzie ją uwypuklić, jeśli finalna wersja gry przypominać będzie film akcji. Bardzo podobało mi się poprowadzenie fabuły w poprzedniej odsłonie MoH-a, boję się jednak, że w „Warfighter” pojedyncze misje połączone wspólnym wątkiem mogą pozbawić grę spójności. Wiele zależy również od trybu rozgrywek sieciowych, który dla wielu jest w tego typu grach najważniejszy. W „Medal of Honor: Warfighter” widzę spory potencjał, choć do rewolucji gatunku jest wciąż daleko. Ale czy ktoś jej po tym tytule oczekiwał?
Paweł Winiarski