Wheelman - recenzja
Jeśli czytaliście pierwsze wrażenia z Wheelmana, to zapewne wiecie, że nie byłem do tej pozycji uprzedzony i postanowiłem raczej cieszyć się jej zaletami, niż doszukiwać na siłę wad. Teraz czas dokończyć sąd nad przygodami Milo Burika.
13.04.2009 | aktual.: 30.12.2015 14:13
Muszę powiedzieć, że właściwie wszystkie moje intuicje spisane po kilku godzinach z grą zostały potwierdzone przez kolejne sesje przed konsolą. Wheelman dość płytka gra. Brzmi to jak wada i w przypadku pozycji aspirującej do najwyższych ocen zapewne by nią było, jednak dzieło Tigon Studios nie stara się udawać, że jest czymś czym nie jest i właśnie to mi się w nim podoba. Fabuła nawet do pięt nie dorasta historii znanej z GTA IV. Ot, mamy miasto, w którym rywalizują ze sobą gangi, a Milo staje się najbardziej pożądanym kierowcą w mieście. Biznes to biznes, więc problemy natury etycznej schodzą na dalszy plan, a my oferujemy swoje usługi każdej ze stron. Szczerze mówiąc, to po kilku misjach było mi już wszystko jedno, kto zleca mi zadanie, bo gra prowadzi nas za rączkę i nie trzeba się martwić, że pracując dla jednego gangu zdenerwujemy pozostałe.
W zapamiętaniu kto jest kim, nie pomaga również absolutny brak charyzmy u napotykanych postaci. Nie wiem, na ile to zamierzone działanie, ale na pierwszy plan zdecydowanie wybija się tu Milo, grany oczywiście przez Vina Diesla, który zwykle komentuje sytuację w krótkich, żołnierskich słowach. Pozostałe postacie to po prostu kolejna, sztampowa ekipa mafiozów i naprawdę szkoda strzępić na nich klawiaturę.
Misje pchające do przodu główny wątek fabularny są na szczęście dość zróżnicowane. Jasne, większość z nich można by streścić schematem "dojedź do punktu A, potem do B, a na końcu wróć na start", ale autorzy gry mieli kilka ciekawych pomysłów, które wprowadzają urozmaicenie i sprawiają, że niekoniecznie przejdziemy wszystkie wyzwania za pierwszym razem. Choć trzeba przyznać, że gra nie jest trudna.
Misje "fabularne" uzupełniane są zadaniami pobocznymi, których jest naprawdę dużo i zapewnią Wam rozrywkę jeszcze długo po tym, jak zakończycie główny wątek. Misje poboczne są zróżnicowane, więc nie musicie się obawiać, że do zabawy szybko wkradnie się nuda. To w końcu Wheelman, tu nie ma czasu się nudzić. Nie wolno również zapomnieć o porozrzucanych po mieście figurkach i skokach, które kolekcjonujemy wzorem Burnout Paradise.
Minusem, który trzeba grze wytknąć są na pewno misje, w których Milo opuszcza swoje auto. Są one banalnie proste i nie zmuszają nas do żadnego wysiłku. Nie sprawiają również frajdy, bo sterowanie bohaterem jest mało finezyjne i sprowadza się do naciskania spustu. Autorzy spokojnie mogli je sobie darować.
Szkoda również, że bardzo łatwo dostrzec oszustwa, które mają sprawić, że gracz ciągle będzie w środku akcji. Ot, chociażby to, że goniący nas przeciwnicy dostają solidnego kopa w silnik, gdy tylko zbyt daleko im uciekniemy. Działa to również w drugą stronę - jedna czołówka z drzewem nie kończy misji, bo cel, który gonimy chętnie poczeka aż weźmiemy się w garść. Wiem, że niektórych takie zagrywki strasznie irytują. Ja również wolałbym, żeby system premiował umiejętną jazdę na krawędzi ryzyka, ale dość szybko pogodziłem się z rzeczywistością.
Autorzy Wheelmana postawili przede wszystkim na akcję, a żeby w pełni wykorzystać dane nam przez nich możliwości, koniecznie potrzebujemy mieć przeciwników w zasięgu widzenia. O walce na drodze i zwalnianiu czasu pisałem już w poprzednim tekście, dodam więc tylko, że do końca gry te elementy się nie nudzą, a później stają się naprawdę ważne, bo ilość przeciwników, starających się nam przeszkodzić jest już naprawdę konkretna. Adrenalina robi wtedy swoje i co chwile na ekranie dzieje się coś ciekawego. W połączeniu z mocno arcade'owym modelem jazdy (kojarzycie Crazy Taxi?) otrzymujemy grę, w której ilość manewrów wykonanych "na styk" (ostry zakręt o milimetry od budynku, fartowne ominięcie blokady drogowej, jazda między dwoma pociągami itd.) daje naprawdę potężną frajdę i sprawia, że po chwili mamy ochotę znów ją odpalić i pojeździć uliczkami Barcelony.
I to jest właśnie siła tej gry i element, który sprawia, że mimo tego, że nie wygląda ona ładnie (oprawa to wycieczka w czasy PS2/Xboksa) oraz nie ma wciągającej i zaskakującej fabuły, to jednak na pewno nie żałuję czasu spędzonego w skórze Milo. To płytka i prosta gra, w której liczy się prędkość, akcja i frajda z kolejnego przeciwnika rozsmarowanego na ścianie. Warto sprawdzić, choć raczej dopiero po zaliczeniu lepszych i bardziej kompletnych gier.
Maciej Kowalik