Watch Dogs: Legion. Tylko Ubisoft potrafi naszpikować grę tyloma świetnymi pomysłami i wpadkami jednocześnie
I znów pograłem w "Watch Dogs: Legion". I znów jestem rozdarty. Bo tak pomysłowej gry Ubisoft nie zrobiło dawno. Ale jednocześnie nie ustrzegło się swoich starych błędów.
07.10.2020 | aktual.: 07.10.2020 17:53
To już moja druga wizyta w Londynie nieodległej przyszłości. Londynie, w którym ktoś odpala bomby, a zjednoczone królestwo z dnia na dzień staje się miejsce pełnym policji, kontroli, dronów i – cytując klasyka – permanentnej inwigilacji.
Odpuszczę tym razem tło fabularne "Watch Dogs: Legion" - rozpisywałem się o nim podczas pierwszego pokazu. Z tego samego powodu postanowiłem zignorować zupełnie misje związane z główną osią historii i skupić na zadaniach pobocznych. To w końcu Ubi-gra, a więc mapa skrzy się od rzeczy "do zrobienia".
Watch Dogs: Legion – zwiastun fabularny
Ubisoft w końcu umie w misje poboczne?
Londyn został tu podzielony na osiem rejonów. Każdy z nich musimy wyzwolić. Aby to zrobić, czeka nas szereg zadań. A to wykraść dane, gdzie indziej spuścić komuś manto albo zmienić propagandowy plaka… Wróć. Podmienić propagandowy hologram. Gdy wykonamy określoną liczbę zadań, możemy stanąć przed zadaniem finałowy, które ostatecznie wyzwoli dzielnicę. I na nich się dziś skupię. A to dlatego, że zrobiły na mnie ogromne wrażenie.
Najpierw zadanie mniej spektakularne. Mamy zhakować London Eye, na którym wyświetli się logo naszej grupy hakerskiej DeadSec. Pognałem więc czym prędzej na kładkę sąsiadującą z Hungerford Bridge. Stamtąd przejąłem jedną z barek na rzece, która służyła za lądowisko dronów. Po chwili sterowałem już jednym z nich, podleciałem bardzo blisko samego London Eye i zacząłem hakowanie.
W sekundy zawyły syreny alarmowe i zewsząd zleciały się wrogie drony. Bardzo dużo wrogich dronów. Gra zmieniła się w tym momencie w powietrzny pojedynek i ostrą wymianę znacznej ilości bliżej nieokreślonej amunicji. Kilka minut i niezliczoną liczbę utopionych w Tamizie dronów później misja zakończyła się sukcesem. A moja ekipa zyskała przy okazji kolejnego członka. Była nim emerytowana pani szpieg.
Nieco później gra zaprowadziła mnie do sąsiedniego rejonu. Tym razem moim celem był sam Big Ben. Nie da się tam wejść ot tak, ale od czegoś mamy robo-drona. Malec wpuszczony w odpowiednie przewody wentylacyjne pognał przed siebie. I w tym momencie gra z otwarto-światowego akcyjniaka, zmieniła się w trójwymiarową platformówkę.
Sterując robotem, musiałem wspiąć się po wąskich deskach, przeskakiwać z jednej nad drugą, umiejętnie korzystać z ruchomych zębatek (to w końcu zegar) i przesuwających się platform. I nie była to zabawa bardzo prosta. Owszem, nie dało się w tej sekwencji zginąć, ale jeden fałszywy krok i wspinaczkę zaczynamy kilka pięter niżej. Ubisoft doświadczenie w platformówkach ma spore i tutaj wykorzystał je doskonale. Takich zmian w dynamice "Watch Dogs: Legion" życzyłbym sobie więcej. Pomysł rewelacja, a i wykonanie doskonałe.
Londyn, Londyn i jeszcze raz Londyn
The Oval to mieszczące przeszło 25 tysięcy ludzi boisko do krykieta. Mieści się przy ruchliwej Harleyford Road w dzielnicy Kennington. Nie jest to miejsce wybitnie blisko centrum (choć do wspomnianego Big Bena mamy pół godziny spaceru) i rzadko zapuszczają się tam turyści. Sam trafiłem tam nieco przypadkiem podczas jednej z wizyt w Londynie i myślałem, że to kolejny stadion piłkarski. O krykiecie wiem mniej niż o fizyce kwantowej. Dlaczego zatem o tym piszę?
Ano dlatego, że trafiłem tam również przypadkiem grając w "Watch Dogs: Legion". Lekko podniszczony obiekt służył za jedną z siedzib wojskowych. Część mogłem eksplorować dowolnie. Do innej, potrzebnej do wykonania misji, musiałem się zakraść. I tu znów dała o sobie znać mnogość rozwiązań. Mogłem wezwać zwerbowanego wcześniej robotnika, który ma wśród swoich gadżetów drona do przenoszenia ciężkich ładunków. Przyzwałem urządzenie, wskoczyłem na jego dach i mogłem wlecieć na strzeżoną przestrzeń.
Inna opcja? Proszę bardzo. Możemy użyć innej postaci, który założy "pelerynkę-niewidkę" i przemknie pomiędzy strażnikami. Albo użyjemy argumentu siły, wchodząc z drzwiami i strzelając do wszystkiego, co się rusza. Najciekawsze rozwiązanie to znów wykorzystanie robo-drona, który wlezie do szybu wentylacyjnego, niezauważony przemknie do pomieszczenia i wykradnie, co ma do wykradnięcia.
I tu właśnie leży największa siłą, ale i jednocześnie największa bolączka "Watch Dogs: Legion". Postaci jest mnóstwo, każda z inną historią i innym zestawem umiejętności oraz gadżetów. Tylko jak się do nich przywiązać? Jak zdecydować, kto jest tutaj głównym bohaterem? Tego, po kilku godzinach grania i dwukrotnym testowaniu, nadal nie wiem.
Będę grał w Ubi-grę
Czas na listę grzechów Ubisoftu, bo wydaje się, że będzie ich sporo. Model jazdy samochodem nadal zakrawa na kpinę (na szczęście jest autopilot lub słynny metro), strzelanie jest mizerne, a sporą część gadżetów mogę przypisać do niemal każdej ze zwerbowanych postaci.
Nasi wrogowie są wycięci z kartonu i nie wzbudzają najmniejszych emocji. Podobnie jak fabuła. Niby jest jakaś intryga, ale niespecjalnie intryguje. Niby dzieje się dużo, ale i tak wolałem wyzwalać kolejne rejony, aniżeli poznawać historię.
Będę jednak bronił najnowszej produkcji Ubisoftu, bo tytuł pełen jest pomysłów. Podczas dwóch trzygodzinnych sesji brałem udział w powietrznej bitwie dronów, uczyłem się piłkarskiej żonglerki w jednym z londyńskich parków, wspiąłem się robotem na Big Bena, odwiedziłem fabrykę ludzkich organów, zakradłem do policyjnej placówki, nasłałem plagę pszczół-dronów na wrogów, posłuchałem nawiedzonego kaznodziei i wziąłem udział w kibolskiej bójce. I nie wszystko było idealnie, ale bawiłem się świetnie. Tak po prostu.
Nie spotkałem niestety Aidena, Stormzy'ego ani żadnego Asasyna. Ale dam im szansę na premierę "Watch Dogs: Legion". A ta już 29 października.