W czym tkwi geniusz The Legend of Zelda: Breath of the Wild?

W czym tkwi geniusz The Legend of Zelda: Breath of the Wild?

W czym tkwi geniusz The Legend of Zelda: Breath of the Wild?
Paweł Olszewski
27.03.2017 11:42

The Legend of Zelda: Breath of the Wild okiem świeżaka, który nigdy nie miał z serią styczności. I który został właśnie jej fanem.

Pewnej nocy z soboty na niedzielę, łącznie po dwudziestu kilku godzinach gry, nieoficjalnie wstąpiłem do fanklubu nowej Zeldy. Nie dotarłem wtedy do jakiegoś ważnego punktu w fabule, z nieba nie zaczęły lecieć meteoryty ani nie pokonałem żadnego gargantuicznego bossa. Po prostu zobaczyłem dym nad skałami.Byłem już dosyć zmęczony, bo wiadomo, pora późna, napędzało mnie więc już tylko lekkie OCD zabraniające urywania czegoś w połowie. Kończyłem akurat zadanie poboczne. Nic wielkiego - pobiegać po wąwozie i uratować kilku członków wyprawy przed bokoblinami. Biegłem więc trochę na autopilocie, oczy półprzymknięte, rach-ciach, jeden stwór, drugi stwór, och, dzięki, Link, za ratunek, kolejny stwór, jeszcze jeden... I gdzieś w trakcie tej misji ratunkowej dostałem się na rusztowanie, z którego zobaczyłem po drugiej stronie kanionu smugę dymu znad skał. W pierwszym odruchu pomyślałem: daj spokój, Patryk, nie rozpraszaj się, nic tam nie będzie, przecież to okropne zadupie, pewnie bulgocze tam kałuża lawy albo jest jakiś nudny, zniszczony domek, w którym nic nie znajdziesz, a stracisz tylko czas. Olej.

I przez pierwszą minutę faktycznie ignorowałem tę wypatrzoną strużkę. To naprawdę był taki teren, że growe przyzwyczajenia podpowiadały absolutny brak czegokolwiek wartego uwagi. Ale potem zabiłem jeszcze jakiegoś bokoblina, odwróciłem się, użyłem lunety, na przybliżeniu zobaczyłem tę samą wstążkę dymu, tylko powiększoną (brawo, geniuszu), westchnąłem, podrapałem się po głowie... No, tak naprawdę nie, ale zawsze tak się mówi, jak opowiadamy, że się nad czymś zastanawiamy, więc załóżmy, że jednak wtedy specjalnie przestałem grać i odłożyłem gamepada Wii U, żeby podrapać się po głowie. Końcem końców poszedłem do źródła dymu.Podróż nie była długa. Wspiąłem się na półkę skalną i sfrunąłem z niej na drugą stronę kanionu. Potem krótki spacer i proszę, widzisz, głupku, widzisz?, dogasające ognisko, prosty asset, nic tutaj nie ma, po co żeś... Żartuję, było coś. Nawet ktoś. Trzech ktosiów!Nie znam jeszcze nazwy tej rasy, więc fanów The Legend of Zelda proszę o odłożenie wideł (i tak wam się rozpadną po dwóch uderzeniach), ale chodzi o takich przesympatycznych grubasków, którzy wyglądają, jakby ich religią był ludzik Michelin. Słodziutka zgraja. Tutaj, na krańcu świata, wśród gór i kanionów, czekało na mnie trzech takich Pączusiów. Akurat przeszkodziłem im w próbie ognia, w której próbowali dowieść swojej niedoścignionej wytrzymałości w kwestii gorąca. Zaprosili mnie więc na usłaną rozżarzonymi węglami arenę, bym też dowiódł tego i owego. Nie będę już wnikał w szczegóły, ale wyzwanie przyjąłem i bawiłem się setnie. Zupełnie zapomniałem o ratowanych przed bokoblinami podróżnikach (poproszę o minutę ciszy), o kanionie czy tym, że zaraz będzie czwarta nad ranem. Miałem swoje małe odkrycie i buzia uśmiechała mi się od ucha do ucha.To właśnie tego typu przygody przytrafiają się w Breath of the Wild. Ta akurat była nocną wisienką na torcie, bo już wcześniej, zanim los przywiódł mnie do kanionu, co i raz robiłem ekscytujące rzeczy. A przytrafiały mi się tylko i wyłącznie dlatego, że postanowiłem pofatygować się w jakieś miejsce na mapie, które mnie zaintrygowało - czy to swoją nazwą, czy kształtem. Chciałem na przykład zobaczyć szkielet smoka, ale po drodze zgubiłem się w burzy piaskowej i zamiast tego odkryłem silnie strzeżony obóz bokoblinów. Skuszony skarbami zaszedłem bydlaków od tyłu i wspiąłem się na ich budynek, by spuścić deszcz strzał. Podziałało. Nagrodą był diament, który w świecie magii, eliksirów i Pączusiów również jest bardzo wartościowy. Bogatszy wydostałem się jakoś z epicentrum burzy i do szkieletu smoka w końcu dotarłem. Tam z kolei spotkała mnie sytuacja żywcem wyrwana z animacji studia Ghibli.

Znalazłem też schowany za szczytami ogromny labirynt, a kiedy surfowałem po pustyni na tarczy ciągniętej przez piaskową fokę - bo tak, owszem, można surfować po pustyni z pomocą piaskowej foki - z ziemi wystrzelił ogromny boss poboczny, którego wykończenie zajęło mi ponad godzinę. Głównie dlatego, że musiałem drałować do miasta po cholernie drogie wybuchowe strzały. Po drodze z kolei natknąłem się na wyścigi z użyciem piaskowych fok. Bo czemu by w przerwie od ratowania świata, zabijania potworów i rozwiązywania zagadek nie posurfować sobie po wydmach w ramach czystej rywalizacji?

I wiecie, co jeszcze było w tym fantastyczne? Wszystkie te sytuacje zdarzyły się na pustynnym terenie Hyrule, w którym czułem się jak turysta. Do "standardowych" krajobrazów tego świata przyzwyczaiłem się tak bardzo, że po kilkunastu godzinach stały się "moje". Zamieszkałem tam, więc docierając do pustyni, byłem "w gościach". Musiałem dosłownie przedrzeć się przez ogromny łańcuch górski. Twórcy nie pokpili sprawy na zasadzie płynnego przejścia "zielono-mniejzielono-bum-pustynia" jak w Horizon: Zero Dawn. O nie. Samo dostanie się do krainy z tak odmiennym klimatem to przygoda dająca poczucie pełnokrwistej podróży, z kilkoma magicznymi przystankami po drodze.Ale nie zawsze spotyka się takie cudeńka. Czasami malutka wysepka na środku jeziora jest tylko malutką wysepką na środku jeziora. Nawet podniesiony tam kamień nie skrywa słodkiego Koroka. Trudno. I nie sądzę, żeby było w tym coś złego. Bo już sama myśl, że może coś tam będzie, ma w sobie pewną wartość. Jest świadectwem rozbudzonej przez grę wyobraźni. Choć wyobrażam sobie, że gdyby ktoś nowy w Hyrule z pięć razy z rzędu poszedł w jakieś obiecujące miejsce i nie został wynagrodzony, mógłby się porządnie wkurzyć. Zalecam wtedy spokój, bo pięć minut później może przytrafić się tyle ciekawych sytuacji, że aż będziecie musieli napisać o tym długi tekst, w którym użyjecie takich słów jak magia, fanklub, wyobraźnia czy Ghibli. Jak ja. Czasami w nowej Zeldzie po prostu wędrujemy w spokoju i albo myślimy o przygodach, które nadejdą, albo wymyślamy sobie własną.Bardzo celnie spuentował to Adam w swojej recenzji: "Wolność absolutna, na jaką stawia Breath of the Wild, oznacza, iż musicie tę opowieść pisać wraz z autorami". Dlatego warto zbaczać z gościńca, pytać siebie "a co jeśli?" i krzyczeć "eureka!", gdy odkryje się np. nowe zastosowanie dla ścinanych toporem drzew.Wzgórze? No cóż, wejdę, sprawdzę. W innych grach machnąłbym pewnie ręką, stwierdzając, że albo nic nie znajdę, albo zaraz wyśle mnie tam jakiś wieśniak w potrzebie. Tutaj sam siebie wysyłam, sam sobie jestem wieśniakiem w potrzebie, bo gra kilkukrotnie udowodniła mi, że warto na przykład pójść za smużką dymu zobaczoną nad skałami w zapomnianym przez Ganona zakątku niczego.Ganon to ten zły - tego też dowiedziałem się dopiero dzięki Breath of the Wild. I trochę sobie na mnie poczeka.

Patryk Fijałkowski

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (23)