Uncharted: Zaginione Dziedzictwo - recenzja. Faktycznie zaginęło
Jeszcze nigdy podtytuł gry tak trafnie nie opisywał jej jakości.
Na początku uściślijmy fakty - Uncharted: Zaginione Dziedzictwo to dodatek do serii Uncharted, żeby nie powiedzieć spin-off. Do uruchomienia nie wymaga poprzedniej części gry - znajdziemy go w pudełku lub cyfrowej dystrybucji jako samodzielny produkt. Nie ma tam jednak Nathana Drake'a. Wcielimy się w znaną z poprzednich odsłon Chloe Frazer. Naughty Dog skończyło z historią Nathana, ale nie wykreowanym na jego potrzeby światem. Ten na przestrzeni pięciu gier (nie zapominajmy o pełnoprawnej odsłonie na PS Vitę) dorobił się bohaterów i pomysłów, których szkoda by było odsyłać na emeryturę. Przynajmniej z biznesowego punktu widzenia Sony, bo z perspektywy gracza sytuacja wygląda zgoła inaczej - Uncharted: Zaginione Dziedzictwo przez większość gry ma w sobie wszystkie te cechy, na myśl o których drżeliśmy przed premierą Uncharted 4. Czarne scenariusze wtedy się na szczęście nie sprawdziły, dostaliśmy świetną i mimo „czwórki” w tytule, świeżą produkcję. Zaginione Dziedzictwo takie zdecydowanie nie jest, gubiąc gdzieś po drodze "magię" Uncharted.
Po ciekawym prologu, nastawionym na chłonięcie klimatu i powolną eksplorację (pokazano go przy okazji pierwszej zapowiedzi gry), ruszamy na wyprawę w głąb Indii, która jest wycieczką na Madagaskar z Uncharted 4 na sterydach. O wiele większy, półotwarty poziom, w którym to sami możemy zdecydować o kolejności wykonywania zadań (także pobocznych) wcale nie oznacza jednak większej zabawy. Wręcz przeciwnie - odejście od korytarzowych tras wykluczyło potrzebę kombinowania z tym jak wjechać pod daną górkę czy zabawy wciągarką. Ot, po prostu rozbijamy się po udostępnionym terenie, który nie jest jednak tak duży, żeby się w nim zgubić, a używanie mapy miało sens. Dodatki są dobrą okazją do eksperymentowania z formułą podstawowej gry - tutaj sandboksowy eksperyment wyszedł na pół gwizdka. Gdybym miał wybierać, to wolałbym tradycyjne "korytarze" albo prawdziwy rozmach i postawienie na otwartą strukturę gry. Tak czy tak, w każdym z czekających na eksplorację punktów czekają na nas wrogie bojówki (a to niespodzianka!). Boli nie tyle ich ostrzał, co przewidywalność.Dotyczy to też sporej liczby reżyserowanych wstawek, w których doświadczony gracz jest w stanie odgadnąć, co wydarzy się w następnej scenie. Chloe Frazer dostała się w niebezpieczny uścisk Asava, naszego głównego przeciwnika? Na pewno z pomocą zaraz nadciągnie znokautowana chwilę wcześniej towarzyszka przygody, Nadine Ross. Dotarliśmy do komnaty z ważnym fabularnie artefaktem? Atak bojowników jest więc tylko kwestią czasu, i to bardzo nieodległego.Schematy, które latami funkcjonowały w czasach PS3, zostały podkręcone do perfekcji w Uncharted 4, dodając różne linie fabularne, zwroty akcji, retrospekcje. A także wyrazistych bohaterów i rozsiane po całym globie miejscówki. Tutaj tego wszystkiego brakuje. Stosunkowo prosta historia osadzona w jednym miejscu nie urzeka, nie ma też zapowiadanego początkowo ciężaru gatunkowego wojny domowej. Główne bohaterki, będące fajnym tłem dla Nathana, bez niego wypadają natomiast blado. Jasne, są zróżnicowane, łączy je też specyficzna, ewoluująca więź. Dynamika ich dialogów, wzajemne relacje i docinki - nie jest to poziom, do którego latami przyzwyczajało nas Naughty Dog. Czy to w Uncharted, czy The Last of Us.
Największym problemem dodatku do Uncharted jest, o ironio, właśnie DLC do The Last of Us. W Left Behind deweloper zaserwował doskonałą, głęboką historię wpisującą się w fabułę głównej gry. Uncharted: Zaginione Dziedzictwo to natomiast taka mocno rzemieślnicza kontynuacja. Z przepiękną oprawą graficzną, dopracowanym do perfekcji sterowaniem i mechanikami. Świetnym udźwiękowieniem. To piękna, ale niestety nudna gra. Przynajmniej przez pierwsze 5-6 godzin, gdzie wyraźnie da się odczuć to "zaginione dziedzictwo".
Ostatnie 2-3 godziny to natomiast stare, ale "tylko" dobre Uncharted. Z zabawnymi dialogami, ciekawiej zaprojektowanymi, liniowymi poziomami i akcją, z którą kojarzymy tę serię. To znaczy już wcześniej musimy umykać na przykład przed strzelającym do nas i rozwalającym w drobny mak otoczenie wozem opancerzonym, po TEJ sekwencji z "dwójki" nie może to jednak na nas zrobić wrażenia. Co innego końcówka - na tle wyczynów Nathana w pociągu w Uncharted 2 czy samolocie w Uncharted 3 nie aż tak świeża, ale nie jest chociaż nudna. Akcja nabiera doskonale znanego z poprzednich części tempa, częstując nas typowym dla kina nowej przygody finałem.Z Uncharted: Zaginione Dziedzictwo jest taka sama sytuacja jak z serialami polecanymi przez znajomych posiadających nadmiar wolnego czasu. "OK, po pierwszym odcinku tempo może i na kolejnych sześć rzeczywiście siada, ale potem jest taki finał, że hej". Tylko że te sześć odcinków, a w przypadku Uncharted, niemal 2/3 gry, to sześć godzin naszego zmarnowanego czasu – dwa wieczory psu na budę. A finał, choć przyjemny, też nie przejdzie do klasyki gier wideo.Ciekawostka związana z multiplayerem:
Zaginione Dziedzictwo daje pełny dostęp do trybu wieloosobowego Uncharted 4, wliczając w to rywalizację, opierający się na współpracy tryb przetrwania oraz wszystkie aktualizacje udostępnione od premiery Uncharted 4. W grze jest też nowy tryb „arena przetrwania”.Deweloper chwalił się, że Zaginione Dziedzictwo to przygoda na dziesięć godzin. Może na wyższym poziomie trudności, z poszukiwaniem dodatkowych skarbów. Na zwykłym, na przejście gry wystarczy osiem, ale do lepszego werdyktu tak naprawdę wystarczyłyby trzy godzinki, amputując środek gry. Z powodu tych dłużyzn, nie tak charakternych postaci i braku próby przeszmuglowania do serii czegoś nowego, co nadałoby jej kurs bez kapitana-Nathana, Zaginione Dziedzictwo ląduje u mnie na samym dole "listy Unchartedów", nawet za tym dedykowanym PS Vicie. To nie jest zła gra, studio kalibru Naughty Dog takich nie robi. Ale to samo studio nauczyło nas, że każda ich premiera jest czymś unikatowym. Cóż, nie tym razem.