The World Ends with You: Final Remix - najlepsza gra na Switcha
…której Wam nie polecę.
Serio. Tak generalnie, jeśli oceniamy po prostu The World Ends with You, „Final Mix” czy nie, to jedna z najbardziej intrygujących (oraz jak gdyby zapomnianych) produkcji, które Square wypuściło w tym wieku. Początkowo sprawiający wrażenie koszmarnie rozklekotanego, przesiąknięty współczesnością scenariusz historii o samotności w największym tłumie na świecie szybko łapie zaskakujące tempo, gatunkowe konwenanse przychodzą tak późno, że nie przeszkadzają wcale, stylowi wizualnemu dorównała dopiero piąta Persona, ścieżce dźwiękowej prawdopodobnie nikt, a model walki w parze z uzależniającymi systemami progresji przykuwały pluszowymi kajdankami do konsoli.
I to się nie zmieni. Bo RPG to gatunek na tyle konserwatywny, iż fantastyczna produkcja, szczególnie w dwóch wymiarach, generacjami będzie rozpalać wyobraźnię tak samo sprawnie, jak w chwili swej premiery. Tutaj mówimy o jedenastoletnim dziele, przypominam. A gdy tylko przyzwyczaiłem się do pstryczkowych „usprawnień” oraz przemęczyłem nachalny tutorial (co trwać będzie około dwóch pierwszych godzin), zajawka ruszyła niczym Tuwimowska lokomotywa. Wpadłbym z chęcią po uszy w The World Ends with You po raz kolejny, ale wspomnienia o następnych deadlinach oraz wymownych „echhh” od Bartka na Slacku są naprawdę przerażające. I Wy też byście wpadli. Gdybym Wam polecił switchowy Final Mix. Albo gdyby… no właśnie, gdyby co?
…Gdyby obecna konsola Nintendo posiadała dwa ekrany. Już jakiś czas temu, przy porcie mobilnym, ambitny, unikalny oraz wymagający pomysł na walki studia Jupiter (owszem, to „goście od Picrossa”) musiał zostać zredukowany do niezobowiązującego smyrania ekranu. Gdy partnerzy Neku zeskoczyli z górnego okienka na główne pole bitwy, w powietrzu rozpłynął się ułamek pierwotnego uroku. Walki zaczęły przypominać bezmózgą naparzankę z naśladowaniem prostych gestów odpowiednim do mobilnej egranizacji Harry’ego Pottera, a nie jednego z najbardziej nietypowych erpegów w dziejach.
Niestety, to na porcie mobilnym oparto Final Mix. I niech zamilknie każdy, kto byłby gotów stanąć w obronie ostatnich praktyk wydawcy, jeśli idzie o odświeżanie starszej klasyki. Bo wiemy, z jaką częstotliwością Japończycy przerzucają dawne portfolio na współczesne sprzęty i nie po raz pierwszy czytamy skargi na „remaster” oparty o wcześniejszą wersję z telefonów - przypomnę choćby niedawną farsę z Chrono Triggerem.
Chodzi o kasę, przecież to jasne. Jeżeli Square chciało czymś zamaskować leserstwo, mogło przykładowo nagrać w końcu wszystkie (wciąż nieme) dialogi. Przesadzam? Atlus tak robił ze wszystkimi remasterami Shin Megami.
…Lub gdyby cena uwzględniała powyższy fakt. Odkurzone dzieło Tatsuyi Kando można było puścić w dystrybucji elektronicznej za mniej niż połowę wartości pudełka na premierę. A nie udawać, że to wielki remake. Ma lepszą rozdzielczość i ładnie oczyszczone dźwięki, lecz wersja mobilna, osiągalna za okolice osiemdziesięciu złotych, nie będzie się przy niej jakoś wyjątkowo wstydzić. Nie chcę tutaj zabrzmieć jak anegdotyczny Janusz (czy od teraz Polacy nie powinni woleć „Andrzeja”?), niemniej abyśmy mogli bez problemu udawać, że dostajemy prawdziwą nowość, musielibyśmy nie posiadać tańszych (a nawet „lepszych”, jeśli nadal w domu trzymamy któregoś DS-a) alternatyw.
Ostatnie z podstawowych „gdyby” dotyczy największej bolączki całego portu - sterowania. Pierwowzór stawiał na misterną dziwaczność, której opanowanie od razu zapewniało graczowi refleksję „wow, to coś nowego” (dość częstą przy tamtej platformie). Port na telefony rozwodnił to odkrywcze doświadczenie, by chociaż jakoś zakonserwować resztę magii The World Ends with You. Final Mix z kolei… trochę leniuchuje. Daje nam dwie opcje kontroli - albo smyrano-stukaną, jeśli gramy w trybie przenośnym (warto wtedy ściągnąć Joy-Cony i udawać, że Switch to spasiony smartfon), a zatem kalkę z mobilek, albo „najmniejsze zło”, jakie można było wybrać, coby na pudełku z kartridżem nie musieć umieszczać uwłaczającego „handheld mode only” - padzika działającego w roli pilota.
Jeśli nie wiecie, jak to działa, oto bawię i uczę. Joy-Cona kładziemy na chwilę na płaskiej powierzchni, następuje kalibracja żyroskopów i wyłącznie na ich podstawie, nie jakiegoś sensora lub kamery, poruszamy kursorem na ekranie niczym za czasów Wii. To rzadko wybierana przez deweloperów opcja, która czasem działa całkowicie bez zarzutu (World of Goo). Neku wraz z ekipą wymagają jednak wielu różnych gestów, nadgarstek szybko zaczyna jakoś strzelać, a ponadto w ten sam sposób wykonujemy ataki oraz uniki. Jednak nie, to nie jest tak, jak myślicie. Mój największy problem - na dobrą sprawę z oboma wariantami - polega na tym, że…Final Remix nie angażuje. Albo machasz w każdym kierunku jak poparzony, albo smarujesz cały ekran - tyle. Gdyby nie wspaniałe kawałki muzyczne w tle, po całym dniu w pracy szybko opadłaby Wam głowa, a z gardła wydobyło wstępne chrapnięcie. Piszę z autopsji. To w sumie najważniejsza z przyczyn opóźnienia tej recenzji.
Ale hej (Asia twierdzi, że nie ma tekstu Piechoty bez „ale hej”) - przynajmniej w ten sposób The World Ends with You odpalimy w naszym salonie. Zaskakujące, jak dobrze trzyma się dzieło, które zaczynało od równie słabej technologicznie platformy. Przynajmniej pod względem oprawy. Gdy dochodzi do przewijania setek okienek dialogowych, zwiedzania stylowych zakamarków Shibuyi (loadingi) albo liczby aktywności pobocznych (znikoma), archaiczne korzenie dadzą o sobie znać. Wrażenia nie zmieni ani dwuosobowa kooperacja (chaos takiej zabawy pozbawia ją w moich oczach sensu), ani oszczędny dodatkowy scenariusz, kontynuujący niechlubną tradycję grafomańskich „rozszerzeń” legendarnych pozycji Japończyków. To nic. Bo tak naprawdę nie ma niczego wstydliwego w DS-ie w dowodzie, o ile obecny odbiorca o fakcie istnienia takiego dokumentu w ogóle wie. To raczej dowód na fakt, jak bardzo z przodu byli wtedy panowie z Jupiter.
Czy The World Ends with You można by lepiej przetłumaczyć na współczesne platformy? Podejrzewam, że tak. Pozwolić grać padem (a nie wyłącznie samotnym Joy-Conem), mocniej wykorzystać ruchowe zalety Switcha (same gesty jednym kontrolerem, poruszanie postaci lub inne, „systemowe” rzeczy drugim), wirtualnie podzielić ekran konsolki i spróbować wrócić do oryginalnego pomysłu… Kurczę. Postarać się. Dać z siebie więcej. Zaryzykować z prawdziwą kontynuacją, opracowaną od początku z myślą o czymś „normalniejszym”. A nie zarabiać niewielkim nakładem sił i dodawać jeszcze zapewne, iż od sprzedaży Final Mix zależeć będzie dalszy los całej marki. Nie z nami te numery, kłamczuchy. To, że umiecie zaufać przeczuciu, udowodniliście fantastycznym Nierem: Automatą.
Dlatego muszę Was, sympatyczni zazwyczaj Czytelnicy, odwieść od zamiaru poznawania TWEwY (ależ pokraczny akronim) na Switchu. Mam nadzieję, że rozumiecie dlaczego. Nie dlatego, że tak „nie można” - bo można i jeśli uparci jesteście, to poznacie, a może nawet zrozumiecie cały (nieprzypadkowy) kult. O ile jednak nie przeszkadza Wam mniej angażujący system walki - kupę kasy zaoszczędzicie na telefonie. Jeżeli zaś dwie stówki to sumka, którą płacicie w kiosku za Snickersa, wyświadczycie sobie ogromną przysługę… przeznaczając ją na używanego DS-a i najlepszą wersję The World Ends with You. Jestem kolekcjonerem-retroświrem-purystą, wiem, kiedy mam rację w tych kwestiach, nie przepraszam.