Stardew Valley- wieś spokojna, wieś wesoła
Hałas samochodów, brud ulicy, zanieczyszczone powietrze. Czasami każdy nas chciałby porzucić swoje dotychczasowe życie i uciec od cywilizacji. Zostawić wszystko za sobą i rozpocząć wszystko od nowa. Niestety większość z nas nie może pozwolić sobie na tak radykalne zmiany. Jednak zawsze można zamiast tego wieczorem po skończonej pracy siąść do komputera i zagrać w Stardew Valley. Podchodziłem do tej gry jak pies do jeża. Nie było, na pierwszy rzut oka, nic co mogłoby mnie w niej zainteresować. Pixel artu miałem trochę dosyć, za dużo gier indie go stosuje. Wszystko zdawało się zbyt urocze i pogodne, wręcz mdłe. Sama idea na symulator farmy wydawała się nużąca. Jak to? Mam wracać zmęczony do domu i jeszcze wykonywać pracę? Nie po to gram przecież. Jednak mimo mojej niechęci kiedyś spróbowałem. Odszedłem od komputera po około 5 godzinach i wiedziałem, iż uwielbiam tę grę i będę do niej wracał. Jednak może zacznę od początku, a konkretnie tego, jak ta gra się zaczyna. Jesteśmy pracownikami wielkiej korporacji Joja. Zmęczeni naszym nudnym życiem otwieramy kopertę otrzymaną od dziadka na łożu śmierci. Mieliśmy jej nie ruszać, póki nie zechcemy zmienić naszego życia. Dziś nadszedł ten dzień. Rozrywamy kopertę, wyciągamy z wewnątrz papiery i naszym oczom ukazuje się... akt własności farmy naszego przodka. Pakujemy walizki i wyruszamy w drogę ku naszemu nowemu domu. Jak przyjeżdżamy na farmę okazuje się, iż jest dość zaniedbana, ale to nic dziwnego, nikogo tu od dawna nie było. Ścinamy więc drzewa, rozkruszamy głazy, wycinamy trawy. I naszym oczom ukazuje się ziemia, to ona nas będzie żywić. Sadzimy więc otrzymane za darmo nasiona (bo jak wiadomo pierwsza działka za darmo), starannie je podlewamy, starając się żadnego nie pominąć. I staje się to naszą codzienną rutyną. Wstajemy, dbamy o rośliny, ogarniamy nieużytki. Po kilku dniach odkrywamy kopalnię, z której wydobywamy rudy, by potem je przetopić, aby zbudować udogodnienia na farmie. Potem otwiera się przed nami możliwość posiadania własnego inwentarza. Zaczynamy od zwykłych kur i krów, a skończymy na dinozaurach, mrocznych kurach i slimach. Nawiązujemy relacje z mieszkańcami, zaprzyjaźniamy się z miejscowymi, aż w końcu w oko wpada nam jeden z nich, budujemy relacje, oświadczamy się, organizujemy ślub. Rozbudowujemy dom, gdyż po poślubieniu naszej wybranki lub wybranka zaczyna brakować miejsca, potem jeszcze trochę, bo wchodzi kwestia dzieci. Bierzemy również udział w wielu miejscowych festiwalach, na jedne przygotowujemy nasz stragan, na inne przynosimy nasze jedzenie, aby dodać je do wspólnego dania. W innych bawimy się po prostu, tańczymy, odwiedzamy przyjezdny morski targ, przechodzimy labirynt. Oddajemy duchom lasu pewne dobra w zamian za odbudowę mostu czy to szklarni. Aktywności w grze jest tyle, iż zwykle będziemy mieli problem z wykonaniem wszystkich w ciągu jednego dnia. Gdyż czas grze jest podzielony na lata, z których każdy rok składa się z 4 pór roku a te z 28 dni. W każdej z nich rosną inne rośliny (poza zimą, gdyż jeśli nie mamy szklarni to nici ze zbiorów), inne dobra możemy znaleźć w lesie, inne ryby w zekach i morzu, te jednak zależą jeszcze dodatkowo od pory dnia i pogody. Gra ta jednak nie nie ma na celu dokładnego oddania pracy rolnika, co byłoby trudne przy tylu elementach fantastycznych. Nawiązuje jednak do japońskiej serii gier Harvest Moon, którą uwielbiał twórca Stardew Valley. A jak już jesteśmy przy nim. Trzeba wiedzieć, iż tę grę stworzyła tylko jedna osoba. Eric Barone. Jestem naprawdę pod wrażeniem, iż jedna osoba była w stanie tego dokonać. Nie jest to jednak gra dla każdego, większość ludzi znudzi jej powolne tempo, brak akcji, czasami wręcz mechaniczność. Jednak dla innych, w tym mnie jest to zaleta. Spokojne, odprężające zagłębianie się w klimacie sielskiej gry. Idealne jako odskocznia od codzienności. P.S. Długo minęło od mojego pierwszego wpisu, planuje wrzucać teraz wpisy co 2 tygodnie, jednak dopiero rzeczywistość zrewiduje moje plany.