Silent Hillsy i Kojimy mogą się schować - Konami radzi sobie świetnie
Choć nikogo chyba nie powinno to dziwić, prawda? Nienawiść nienawiścią, a pachinko pachinko...
Konami w ciągu ostatnich lat wyrosło na najbardziej nielubianą firmę w branży gier. Złożyło się na to kilka powiązanych ze sobą elementów. Anulowali Silent Hills. Zerwali współpracę z Kojimą, zabraniając mu nawet odbioru nagrody za The Phantom Pain. Z Metal Gear Solid robią sobie teraz żarty, przy okazji anulując fanowski remake jedynki. Podobno zmienili się też w obóz pracy.
Mało tego, mimo obfitującej w dobre tytuły przeszłości i doskonałych marek, zrezygnowali z inwestowania w wysokobudżetowe gry AAA, koncentrując się tylko na Pro Evolution Soccer, grach mobilnych, automatach... i maszynach pachinko, z których zresztą w Japonii słyną. I na które, ku oburzeniu fanów, "przekonwertowali" Metal Geara. Przy takiej liście przewinień wydawałoby się, że niechęć graczy i popularność Sterlingowego hasztagu #fuckonami to dopiero początek problemów firmy...
Ale na tym się najwidoczniej kończy. Wielu ludzi mówi, że Konami postradało zmysły, ale tu nigdy nie chodziło o to. Konami po prostu chce zarabiać pieniądze. Jak najwięcej pieniędzy. A te schowane są w maszynach pachinko, automatach i grach mobilnych. Przynajmniej w tematach okołogrowych, bo Konami bardzo dużo zarabia też choćby na sporcie, m.in. przez własne sale gimnastyczne, kluby czy przyrządy do fitnessu. Tak że w dziwnych z perspektywy naszej branży decyzjach od początku chodziło o odrzucenie ambicji i nastawienie się na jak najlepszy zysk. Ostatni raport finansowy Konami nie tylko to potwierdza, ale i pokazuje, że w firmie wszystko idzie zgodnie z planem.
Bo choć dochód firmy w 2016 spadł o 8,5% względem niemal 180 miliardów jenów z 2015, to ogólny zysk wzrósł... o 229,8%. Owszem, dobrze przeczytaliście, to nie żadna literówka. 6,3 miliarda jenów z 2015 w poprzednim roku zamieniło się w 20,7 miliarda. To znaczy, że nawet jeśli władze Konami płaczą, czytając komentarze internautów na swój temat, to łzy ocierają banknotami. I pewnie im z tym dobrze.
W tym szaleństwie jest zatem metoda. Konami nie musi udawać ambitnej firmy, której zależy na rozwoju gier i nie potrzebuje miłości graczy, bo na swoich rynkach i tak radzi sobie wyśmienicie. I nie miałbym z tym nawet problemu, trudno, niech sprzedadzą tylko komuś te ambitniejsze marki, gdyby nie wspomnienie doniesień opisujących japońską korporację jako obóz pracy bez szacunku dla swoich pracowników. Jeśli tak tam rzeczywiście jest, to nie pozostaje mi nic innego jak głęboko się zasmucić i zakląć pod nosem.
Patryk Fijałkowski