Saints Row: The Third - recenzja
Jest coś magicznego w jeździe nago na skuterze z rakietnicą pod pachą i "I Need a Hero" Bonnie Tyler płynącym z głośników.
Święci opanowali Stillwater i stali się czymś więcej niż tylko gangiem. Święci to teraz marka i wielomilionowy konglomerat, w którym proces decyzyjny opanowali prawnicy, dział public relations i spece od sprzedaży. Sieć sklepów z odzieżą, reklamy napojów energetycznych i status gwiazd to codzienność dla członków fioletowej (kolor Świętych) ekipy. Ten stan rzeczy zapewne utrzymywałby się dalej, gdyby nie fakt, że w czasie „rutynowego” napadu na bank nasza banda natrafiła na opór, od którego odwykła. Szybko okazuje się, że nawet w Stillwater są skarbce, do których Święci nie mogą rościć sobie praw.
W wyniku ciągu zdarzeń, którego nie chcę Wam zdradzać, śmietanka naszego gangu przeprowadza się do Steelport. Miasta opanowanego przez organizację zwaną Syndykatem. jak się zapewne domyślacie, tę samą, która nie chciała tak łatwo oddać swojego skarbca w ręce fioletowych. Święci lądują więc (dosłownie) na terytorium wroga i w błyskawicznym tempie muszą się odnaleźć w nowych warunkach, bo Syndykat już na nich poluje. W ten prosty sposób nasza przewaga zostaje zniwelowania i znów musimy zacząć od podstaw. Na nasze szczęście Święci orientują się w tej grze lepiej niż ktokolwiek inny, dlatego metody ich pracy są szybkie i stanowcze. Zaledwie kwadrans od lądowania w Steelport dzieli ich od władania nad najbardziej luksusowym apartamentem w mieście.
Wielka draka w małym Steelport Wspomniane Steelport to istna piaskownica i, jak się zapewne domyślacie lub wiecie z poprzednich odsłon serii, „Saints Row: The Third” to sandbox w najczystszej postaci. To przykład, który powinien widnieć obok definicji w każdej encyklopedii. Mamy więc elementy obowiązkowe, takie jak otwarte miasto, możliwość przemieszczania się przy użyciu kilku środków transportu, pokaźny wachlarz broni i koniec końców zaaranżowane misje, w których wszystkie te elementy łączą się w różnych proporcjach w zależności od typu zadania. Co więc czyni „Saints Row” wyjątkowym na tle innych gier oferujących podobne atrakcje? Ktoś mógłby napisać w skrócie, że chodzi o humor. Nie pomyliłby się, ale to coś więcej. Grając w „Saints Row”, mamy wrażenie, że uczestniczymy w filmie o superbohaterach. Nie w rajtuzach i z peleryną, raczej tych pokroju detektywa Johna McClane'a czy członków ostatniej Drużyny A. Wyobrażenie życia gansterskiego również jest przedstawiane przez pryzmat teledysku. Na pewno widzieliście to dziesiątki razy: wielkie wille, przed którymi stoją zaparkowane dwa tuziny samochodów o średniej cenie miliona dolarów za sztukę, gdzieś w tle basen pełen pięknych kobiet pływających w szampanie i w końcu gospodarz ze złotym pistoletem, odpalający cygaro od 100-dolarowego banknotu. Takie jest życie Świętych.
Każdej z dostępnych misji towarzyszy więc specyficzna otoczka, sprawiająca, że w czasie gry nieraz chwyciłem się za głowę lub zaśmiałem na głos. Nieraz przyszło Wam zapewne kierować samochodem, który należało odstawić na drugim końcu miasta w nienaruszonym stanie. W innych tytułach oznacza to zwykle powolną jazdę, zatrzymywanie się na czerwonym świetle i koniec końców zero frajdy. Jak taka misja wygląda w Saints Row? Założenie jest to samo, z drobna różnicą: na siedzeniu pasażera siedzi tygrys, który lubi szybką jazdę! Zwolnij, a odgryzie ci głowę. Uderz w przeszkodę, a pacnie cię łapą wielkości bochenka chleba. Żadne z rozwiązań nie wchodzi w grę, więc balansujesz między prędkością a bezpieczną jazdą, śmiejąc się do rozpuku na widok tygrysa na przednim siedzeniu kabrioletu.
Eskorta transportu, odbicie meliny czy likwidacja wrogiego gangu na obszarze danej dzielnicy - wszystko to widzieliśmy już wcześniej. A co powiecie na próby wymuszenia odszkodowania poprzez rzucanie się pod samochody czy jazdę na atomowym quadzie? Brzmi jak dobry pomysł? Wierzcie mi, jest! Nawet jeżeli założenia misji nie odbiegają od tych, które znacie z innych tytułów, to możecie być pewni, że w „Saints Row” zostały poddane specjalnej kuracji, która czyni je tyleż absurdalnymi, co śmiesznymi.
Osobną kategorię stanowią zadania związane z głównym wątkiem, którym towarzyszy otoczka przesadnej spektakularności i zgrabnie napisane dialogi. Niektóre pomysły ekipy z Volition mogą zawstydzić Michaela Baya. Wiem, że trudno przekonać Was do tego, nie podając przykładów, ale musicie mi zaufać, bo nie chcę psuć Wam zabawy. Wystarczy powiedzieć, że sam wstęp do właściwej gry to jazda bez trzymanki, która może się równać tylko z tym, co widzieliście w serii Modern Warfare. Przypomnijcie sobie scenę, która spowodowała opad szczęki, i dodajcie do niej ostrą muzę oraz garść one-linerów, a zobaczycie przed sobą obraz tempa, jakie narzucają Święci.
Szacunek ludzi ulicy Misje to postęp w fabule, zwiększenie strefy wpływu i poszerzenie stanu osobowego gangu, ale misje to również szacunek, czyli miara wartości naszego bohatera. Szacun, bo tak nazywany jest w grze, to nic innego jak punkty doświadczenia, które zdobywamy za wykonanie misji, ale również za szereg innych aktywności, niezwiązanych z powierzonym zadaniem. W gruncie rzeczy nagrody możemy się spodziewać w zamian za każdą czynność uznawaną powszechnie za aspołeczną: jazdę przeciwnym pasem ruchu czy przejęcie pojazdu przy użyciu widowiskowego manewru. Szacun otwiera drzwi do kolejnych poziomów rozwoju naszego bohatera, który tym sposobem otrzymuje dostęp do szeregu umiejętności. Za odblokowanie możliwości dłuższego sprintu czy powiększenie paska zdrowia zapłacimy już pieniędzmi. Na całe szczęście strumień gotówki płynącej w stronę naszego gangu jest na tyle szeroki, że nigdy nie brakuje jej na odblokowanie dostępnych w tej chwili umiejętności. Ten mechanizm jest satysfakcjonujący, bo już na starcie czujemy się na tyle silni, by w pojedynkę opanować miasto, a wraz z rozwojem nasze umiejętności tylko ułatwiają ten proces i czynią go jeszcze przyjemniejszym.
Gotówka to również lekarstwo na brak uzbrojenia, nowych modnych ciuchów i flotę naszych samochodów. Możliwości modyfikacji broni pozwalają dobrać ekwipunek adekwatny do naszego stylu gry, bez względu na to, czy preferujemy precyzyjną eliminację, czy atak przy użyciu czołgu, który wyeliminuje nasz problem i wszystkich świadków zdarzenia w promieniu dwóch przecznic.
Poniżej pasa Wspomniałem już, że „Saints Row” to gra śmieszna, ale chcę, byście mieli świadomość o mnogości płaszczyzn, na których objawia się ten humor. U samego dołu tej piramidy leżą żarty z bąkami w słoiku (forma granatu) i wielkim różowym dildo w roli kija bejsbolowego. Tuż obok nich plasują się pomysły na bieganie nago po mieście, nokautowanie przechodniów przy użyciu chwytów zapaśniczych i zestaw obraźliwych gestów. Do tego dochodzą prymitywne żarty związane z przemocą, na szczęście tą kreskówkową.
Ponad nimi jest pomysł na pełną kontrolę nad wyglądem naszego bohatera: od podstaw, takich jak płeć i kolor skóry, przez rysy twarzy, po ubranie. Jeszcze wyżej wspomniana otoczka gangu przywodząca na myśl obrazy zapożyczone z teledysków hiphopowych. Tuningowane auta i ekipa ubrana wedle naszego widzimisię zawsze powodują uśmiech. Jednak tych wszystkich aspektów spodziewałem się, nie grając w żadną z wcześniejszych gier z serii. To, czym Święci mnie zaskoczyli, to ciekawy scenariusz i błyskotliwe dialogi. Rozmowy między członkami gangu zawsze wywoływały u mnie przynajmniej uśmiech, a zdarzało się i zaśmiać na głos. Nie oznacza to, że poziom tematów poruszanych w tych konwersacjach odbiega od reszty gry, ale jeżeli potraktujecie Świętych jako prostą i niezobowiązująca rozrywkę, to ci odpłacą Wam za to z nawiązką.
Przestępczość zorganizowana Wojtek Kubarek: Pamiętacie filmy z serii Hot Shots lub Naga broń? Oczywiście, że pamiętacie. Dość skutecznie parodiowały one najlepsze w tamtych czasach filmy i wydarzenia społeczne. Taki właśnie dla mnie jest „Saints Row: The Third”. Ogromna dawka humoru i zaskakująca przyjemność z gry (zwłaszcza w trybie kooperacji) sprawiły, że w Stillwater spędziłem ponad 30 godzin i gdyby nie inne gry, to spokojnie podwoiłbym tę liczbę. Zdecydowanie polecam na szare jesienno-zimowe dni. Moja ocena: mocne 4/5.
„Saints Row: The Third” to również dwa tryby dla wielu graczy. Przede wszystkim możecie rozegrać główną kampanię w towarzystwie drugiej osoby. Proces dołączania do gry jest bezbolesny i pozwoli Wam zarówno zarobić trochę kasy, jak i zdobyć zasłużony szacun. Misję zostają odrobinę zmodyfikowane, żeby uwzględnić obecność drugiego gracza, poza tym to dokładnie ta sama kampania, tyle że dwa razy śmieszniejsza, bo grana z kumplem.
Drugi z trybów to horda. Niech się Wam nie wydaje, że słysząc to słowo, macie jakiekolwiek pojęcie o tym, czego się spodziewać. Jak cała reszta, tak i ten tryb został poddany kuracji w stylu Świętych i jest równie absurdalny, co reszta gry. Jasne, mamy w nim do czynienia z kolejnymi falami przeciwników, z którymi należy jak najszybciej się rozprawić i przede wszystkim przeżyć. Tryb ten jest wyjątkowy dzięki doborowi przeciwników i uzbrojenia. Raz zasiądziecie za sterami czołgu przeciwko trzem tuzinom bezbronnym przeciwników, kiedy indziej, pomniejszeni do rozmiarów niemowlaka, będziecie fioletowym dildem atakować gigantyczne prostytutki. Warianty i kombinacje mnożą się i nie przestają zadziwiać. Nie spodziewam się, żeby fani „Gears of War” porzucili swoją grę na rzecz tego trybu, ale chęć zobaczenia kolejnej fali i kombinacji dopingują do dalszej gry i są wisienką na torcie.
Gang od kuchni Największa pochwałą technicznej strony „Saints Row 3” może być stwierdzenie, że ani razu w czasie gry nie wydało mi się, aby któryś z jej elementów zagrał inaczej, niż się tego spodziewałem. Czy było to zwyczajnie poruszanie się naszym awatarem, czy jazda samochodem - wszystko zawsze odbywało się po mojej myśli. Nie spodziewajcie się po Świętyh realistycznego modelu jazdy i zniszczeń, ale wiedzcie, że w zamian za to otrzymacie model bardzo spektakularny i łatwy w opanowaniu, który nie stanie na drodze do osiągnięcia wyznaczonego celu. Do tego pilotowanie maszyn latających nigdy nie było tak bezbolesne i wymaga dosłownie sekund do opanowania.
Podobnie ma się sprawa z walką, i to zarówno na poziomie wymiany ciosów, jak i zabaw z bronią. Na żadnym etapie gry nie zauważyłem błędów z wykryciem trafień, a moje ładunki wybuchowe zawsze powodowały zniszczenia adekwatne do moich oczekiwań. Jedyny, drobny, zarzut to taki, że nasi przeciwnicy potrafią pochłonąć cały magazynek z broni automatycznej i wciąż stać pewnie na nogach. W przypadku potyczek z dwoma lub trzema tuzinami członków wrogiego gangu może się to przełożyć na długie wymiany ognia. Na szczęście można to w pewnym stopniu zniwelować, zwiększając pojemność magazynka i szybkość przeładowania broni.
Jeżeli zwiastuny i zrzuty ekranu nie mówią tego dostatecznie jasno, to pozwólcie, że zaznaczę, iż gry z serii Saints Row nie biorą udziału w wyścigu do najbardziej fotorealistycznej grafiki. Absolutnie nie oznacza to, że gra jest brzydka. Wręcz przeciwnie! Oprawa graficzna jest równie beztroska, co sama gra. Przyjętemu stylowi bliżej więc do komiksu czy kreskówki. Dzięki temu zabiegowi całość jest bardziej spójna i wciąż miła dla oka.
Na osobny akapit zasługuje oprawa audio. Wybór stacji muzycznych nie jest może tak duży jak u konkurencji, brak mu również mnogości audycji, ale dobór utworów w pełni to rekompensuje. Proponowane stacje są tak skrajnie różne, że znajdzie się coś dla każdego. Od muzyki klasycznej, przez hip-hop, aż po dubstep. Do tego często gra sama wybiera dla nas stację i utwór, który idealnie współgra z tym, co dzieje się na ekranie. Jedną ze śmieszniejszych scen jest ta, w której nasz bohater i jego pierwszy oficer śpiewają w samochodzie do słów utworu, który leci właśnie w radiu.
Żadnych zastrzeżeń nie można mieć również do pracy aktorów użyczających głosów bohaterom. Wszyscy zostali dobrani idealnie i nie można oprzeć się wrażeniu, że aktorom ta praca sprawia przyjemność. Rewelacyjnie wypada Daniel Dae Kim, Eliza Dushku i nawet Hulk Hogan. Odrobinę wątpliwości miałem tylko w związku z obsadzeniem w jednej z ról Sashy Gray, która gra jakby od niechcenia, ale zrozumiałem potem, że to część kreowanej przez nią postaci.
Werdykt „Saints Row: The Third” to dla mnie największa niespodzianka tego roku. Wszystkie inne tytuły były dokładnie tym, czego się spodziewałem, ale to właśnie omawiana seria okazała się najbardziej odświeżającym doświadczeniem. Mnogość zadań i wciągający scenariusz zapewnią Wam od 10 do 12 godzin, w zależności od wybranego poziomu trudności. Jeżeli zechcecie zmierzyć się z wszystkimi wyzwaniami, które oferuje gra, to możecie się spodziewać podwojenia tego czasu.
Cieszę się, że seria, którą do tej pory ignorowałem i gardziłem, okazała się najśmieszniejszą, obok „Bulletstorm”, grą, w jaką miałem przyjemność grać w ostatnim czasie. Cieszę się, że mogę jeszcze liczyć na to, że od czasu do czasu zostanę przez jakiś tytuł zaskoczony, a przede wszystkim jestem wdzięczny „Saints Row” za tak miło spędzony czas.
Jedynym, co może stanąć na drodze między Wami a „Saints Row: The Third”, jest wstręt do sandboksów i niski poziom tolerancji na żarty z najniższej półki, ale nawet w takim wypadku powinniście dać grze szansę. Jeszcze tydzień temu sam spełniałem oba powyższe warunki, a dziś odbieram telefon, dzwoniący w rytm kawałka z „Saints Row”, i szukam fioletowej koszuli na przyszłoroczne halloween.
Ocena: 4/5 - Warto (Ocenę 4 otrzymują gry, które sprawiają sporą frajdę, ale brakuje im ostatecznych szlifów).
Marcin Jank
- Data premiery: 18.11.2011
- Deweloper: Volition
- Wydawca: THQ
- Dystrybutor:CD Projekt
- PEGI: 18
Egzemplarz do recenzji udostępnił dystrybutor.
Saints Row the Third (PS3)
- Gatunek: akcja
- Kategoria wiekowa: od 18 lat