Rozważania NaGórze: Cyfrowe kontra fizyczne
Niedawne zniknięcie Dragon’s Crown z europejskiego PlayStation Store przypomniało mi za co nie lubię cyfrowej dystrybucji. Właśnie za to.
23.07.2016 | aktual.: 01.10.2016 16:18
Czasem, kiedy mam wolną chwilę lubię sobie popatrzeć na swoje półki z książkami. Przejeżdżam wzrokiem po rzędach okładek: każdy tytuł to przygoda, którą kiedyś przeżyłem, lub informacje, które wchłonąłem. Ułożone jedna koło drugiej, książki są symbolicznymi portalami do innych światów, wystarczy tylko sięgnąć, by się do nich przenieść. Podobnie też patrzę na moją kolekcję gier.
W piwinicy na półkach leżą jedno na drugim wielgachne kartonowe pudełka od najstarszych tytułów, bo wtedy byle dyskietka i odbita na ksero ulotka były zapakowane tak, jakby w środku znajdowała się co najmniej Biblia Gutenberga. Płyty CD i pudełka formatu DVD stoją w szafie, kakofonia różnokolorowych plastików świadczy o zmieniających się gustach i pomysłach na wyróżnienie kolejnych kolekcji. Im bliżej teraźniejszości, tym bardziej kurczą się opakowania: szczupłe prostokąty gier na PSP kontrastują z przysadzistymi kwadracikami tytułów z PS3. Da się też zauważyć, że coraz ich mniej. Te dwie generacje to już epoka PSN, a co za tym idzie znaczną część gier ograłem na nich w postaci cyfrowej. Dopełnieniem tego trendu jest półka z grami na Vitę, która istnieje tylko wirtualnie, jak sedno koanu zen - puste miejsce, w którym można sobie wyobrazić małe, niebieskie pudełka.
Piszę o tym z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego że zdaję sobie sprawę że jest to do pewnego stopnia proces nieunikniony, czego doskonałą ilustracją jest spacer wzdłuż mojej półki z grami. Po drugie, od razu na wstępie chciałem pokazać, że choć trend ten mi się nie podoba, to jednak sam też płynę z prądem. Poza grami cyfrowymi na konsolach Sony, mam również małą kolekcję tytułów na Steamie, którego nie lubię bardzo, oraz dużą na GOG-u, którego nie lubię nieco mniej. Nie jest więc tak, że moje narzekania i antypatie są marudzeniem dziada, który nie rozumie cyfrowej dystrybucji, wypisz wymaluj jak ten, co to zrzędził, że za jego czasów groszek trzeba było łuskać, a tera, panie, to się w puszkach kupuje. Co powiedziawszy, raz jeszcze powtórzę: nie podoba mi się to.
Rzeczą która martwi mnie najbardziej jest obawa, że pewnego dnia moje gry wyparują. Było, nie ma, przeminęło jak łzy w deszczu. Precedensów jest już mnóstwo: kilkadziesiąt gier które znikły z XBLA i PSN, kolejne które diabeł ogonem nakrył w innych serwisach, w tym wspomnianych wyżej GOG i Steam. Najczęstszym powodem jest wygaśnięcie licencji lub spory prawne o własność intelektualną. OutRun Arcade Online przestał być dostępny, ponieważ skończyła się umowa licencyjna między Segą a Ferrari. Jakiś czas temu ze wszystkich platform odparowały gry na bazie komiksów Marvela. Capcom lojalnie uprzedził że Marvel vs Capcom niedługo przestanie być dostępny i osłodził tę wiadomość przeceną na te tytuły. Podobnie zrobił GOG z Falloutem 1 i 2, rozdając je za darmo kiedy z uwagi na batalię sądową Interplaya z Bethsedą musiał zaprzestać ich dystrybucji. Ale już na przykład Deadpool (też ze stajni Marvela) bez ostrzeżenia zniknął ze Steama z dnia na dzień. Między innymi ze względu na takie akcje preferuję GOG-a, jako mniejsze zło.
Ale, ale, zakrzykną pewnie fani wirtualnych dóbr, co z tego że znikły ze sklepu, przecież są twoje i możesz je sobie ściągnąć. Niby racja, lecz tylko pod warunkiem że zdążyłem je wcześniej kupić. A nie zawsze tak jest. Nie mówiąc o tym, że na konsolach Sony ściągnięcie niedostępnej w sklepie gry wymaga przekopywania się przez całą listę zakupów, wliczając w to każdą rzecz z PS+. U mnie w chwili obecnej jest to kilkaset pozycji, których nie da się posortować, a do tego brak wyszukiwania. Jeśli zeprze mnie kiedyś na Dragon’s Crown, to będę musiał się przez to wszystko przebić, żeby pobrać ją ponownie. To wszystko przy założeniu, że nadal będzie ona dostępna dla osób które kiedyś ją kupiły, co wcale nie jest pewne.
Że co? Że pesymizm? W przypadku Steama znajdziemy w umowie zapisy z których wynika, że nie jestem właścicielem gier, bo ich nie kupiłem, tylko płacąc jednorazową kwotę uzyskałem prawo do używania ich na czas nieokreślony, dopóki Valve się to nie znudzi. Co było szczególnie perfidnym manewrem, poprzednia wersja umowy została nadpisana nową tak by uniemożliwić potencjalną drogę sądową i żeby w cokolwiek zagrać trzeba było zgodzić się na nowe warunki, lub stracić konto wraz z grami. Kto wie czy za jakiś czas nie trzeba będzie zrzec się tych czy innych praw, znowu pod groźbą utraty kolekcji? W końcu prawo dotyczące własności intelektualnej zmienia się, a umowy z korporacjami zmieniają się jeszcze szybciej. Jak w “Misiu” - nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi?
Ba, mało tego, za jakiś czas może być i tak, że gry będą nam odparowywać z naszych konsol bez pytania: nie tylko, że nie będę mógł pobrać wcześniej kupionego tytułu który znikł ze sklepu, ale nawet w niego zagrać, mimo że dawno temu go ściągnąłem i nie skasowałem do tej pory (temu akurat łatwo da się zaradzić). Tym którzy uważają to za czarnowidztwo, polecam precedens dotyczący Amazona: 17 lipca 2009 roku firma wycofała kilka ebooków, co więcej także usunęła je zdalnie z czytników Kindle razem z notatkami i przypisami użytkowników. Rzecz jasna zrekompensowano klientom koszt zakupu, ale co z tego, skoro nie zapytano ich o zdanie. O ironio, jednym z usuniętych tytułów był "1984" Orwella…
Dlatego choć cyfrowa dystrybucja ma swoje zalety, podchodzę do niej z pewną dozą dystansu. Tak, jest wygodna, tak, bywa tańsza, tak, Cross-buy na platformach Sony jest świetną rzeczą, nie, to nie znaczy że bezkrytycznie łykam ją z dobrodziejstwem inwentarza. W związku z ograniczeniami ilości czasu wolnego, miejsca na półkach i grubości portfela, o zaufaniu do wielkich korporacji nie wspominając, wprowadziliśmy z żoną w domu model kombinowany: kulturę masową konsumujemy w wersjach cyfrowych, już to wypożyczone, już to nabyte po taniości, a rzeczy najulubieńsze, najlepsze czy z jakichś innych względów dla nas ważne kupujemy potem w formie fizycznej, w ładnych wydaniach, twardych okładkach, artystycznych steelbookach. Dotyczy to zarówno książek, jak i gier czy filmów.
Co zaś do Dragon’s Crown, od której się zaczęło, to tak naprawdę ta gra jest mi zupełnie obojętna. Jakoś nigdy się do niej nie przekonałem: niby śliczna, ale tłuczenie potworków nudzi już po kwadransie. Przypadek Dragon’s Crown zirytował mnie po prostu jako ilustracja opisanego wyżej trendu i dostarczył pretekst do narzekania. W końcu jestem Polakiem i lubię sobie czasem ponarzekać.
Bartłomiej Nagórski