PaRappa the Rapper Remastered - recenzja. Gdy DualShocki nie miały jeszcze gałek
Kto znowu dopuścił tego kurczaka do garów?
Uwielbiam sposób, w jaki Sony sprzedaje obecnie swoje odgrzewane kotlety. Nie mam problemu z samym faktem ich istnienia. Nigdy nie miałem, bo przecież nie są nam wpychane do gardła na siłę. Jeżeli towarzyszą różnorodnemu wachlarzowi świeżych produkcji i tylko rozjaśniają horyzont dodatkowymi, emocjonalnie naznaczonymi barwami, czy komuś szkodzą? W przeciwieństwie jednak do czasów poprzedniej generacji, gdzie wszelkim trylogiom czy dylogiom HD towarzyszył jak gdyby wstyd samego giganta, teraz wspomnienia są ważnym elementem kampanii marketingowej, a budzony przez nie sentyment - powodem do prawdziwej dumy. Sony potrafi tyle samo czasu którejś dużej konferencji poświęcić remake'om Crasha, odświeżonym WipEoutom czy PaRappie, co Horizon: Zero Dawn. I to jest ekstra.
Wyciągnięcie z retroszafy psiaka Masayi Matsuury było dla mnie nieprzewidywalną, choć intrygującą niespodzianką. Autor PaRappy to również jeden ze współtwórców całego gatunku gier rytmicznych, nad którego śmiercią nigdy nie przestanę skomleć. Masaya odpowiada za niemal kompletny zestaw sentymentalnych produkcji okołomuzycznych z wczesnych lat PlayStation - popełnił jeszcze UmJammer Lammy oraz Vib-Ribbona. Obecnie najwyraźniej na długim (growym oraz scenicznym) wypoczynku, z remasterem wspólnego ma tyle, że pograł weń na małym dokumencie z Shuheiem Yoshidą. Jednak i takim ruchem Sony robi sobie ładny wizerunek w mediach. PaRappa the Rapper Remastered ma być spoiwem z przeszłością. Okazją, by roześmiać syna, pokazując mu, czym fascynował się ojciec w 1997 roku. I niech mnie dunder świśnie, że nie mogę w to szarpać na PlayStation Controllerze, tym bez gałek analogowych.Nie graliście dwadzieścia lat temu? No to być może nie wiecie, że PaRappa to pies na baby. Na kwiatki dokładnie. Babokwiatki. By zdobyć serce swojej ukochanej Sunny, zrobi dokładnie to, co każdy bohater gry rytmicznej po nim (na ciebie patrzę, Gitaroo Manie) - czyli właściwie wszystko. Nauczy się karate, zrobi prawo jazdy, zdezeluje samochód ojca, sprzeda własną duszę na pchlim targu, upiecze ciasto "z biedy" i wstrzyma pęcherz na niebezpiecznie długo. Ma nawet takie hasełko, że jeżeli którąś umiejętnością nie może zaimponować kobiecie, wystarczy uwierzyć w siebie i trochę porapować o tym. Koniec końców stanie na scenie oraz wyzna swoje uczucia w piosence. A jego "długo i szczęśliwie" będzie nienaruszalne aż do kontynuacji. PaRappowa przygoda trwała pół godziny, ale jej wspomnienie żyje trzy generacje konsol później.
Rozgrywka zamyka się w sześciu utworach. PaRappa uczy się techniki podrywu, powtarzając nawijkę następnych Mistrzów Rapu, wers po wersie. Gdybym recenzował oryginalną wersję z Szaraka, musiałbym Wam dłużej tłumaczyć, iż rytm naśladuje się tutaj poprzez idealne wciskanie poszczególnych przycisków, a całość wymaga niebywałej zręczności. Dziś wystarczyłoby napisać "dokładnie tak, jak w każdej grze muzycznej w historii". Bo ktoś musiał przecież najpierw wpaść na taki pomysł, prawda? Z tym że w porównaniu do wszelkich późniejszych produkcji - lub wymykającej się zdrowemu rozsądkowi liczbie rytmicznych minigierek w większych tytułach - w PaRappie trzeba naprawdę dobrze sobie radzić, by posuwać trywialną historyjkę do przodu. Sześć kawałków, jasne, ale ich drugą połowę wykujecie na blachę. Totalnie zapomniałem, jak trudny był poziom z panią Cheap Cheap. Brrr!A skąd tak kultowy status? Przerywniki filmowe są fatalne (pomyślcie o najgorszych początkach trójwymiarowych animacji, coś o poziom niżej od "Beast Wars"), fatalny mają też dubbing. Zawartości w sumie tyle, co kot napłakał. Chodzi raczej o niezaprzeczalny urok, o nierealność lat dziewięćdziesiątych zawartą w odpornej na czas pigułce. Płaskie postaci, które powstały zapewne wyłącznie dlatego, iż nikt nie poradziłby sobie z ich modelami. Pies-raper w czapeczce, któremu do bycia słownikową definicją przymiotnika "cool" brakowało wyłącznie deskorolki. I rap, wszędzie rap. Taki kiczowaty, wyjątkowo "biały". W ramach którego napisano garść nieśmiertelnych melodii. No dajcie spokój, kto nie pamięta Mistrza Cebuli? Albo Instruktora Łosia? Wiecie, dlaczego zatrzymaliśmy samochód? Na pewno wiecie. A jak nie, to po zagraniu w PaRappę będziecie wiedzieli już do końca Waszych dni.Moje wątpliwości w stosunku do remastera nie zmieniły się od czasów zeszłorocznego dema. Grywalne poziomy pięknie podciągnięto do współczesnych standardów (na Prosiaku nawet 4K), ale przerywniki filmowe i menusy to istny wehikuł czasu. Pierwsze obejrzycie wyłącznie w maleńkiej ramce, a drugie, gdy przyjdzie Wam pogrzebać w opcjach, swą niejasnością przyprawiając o zawrót głowy. Niemniej warto się z ustawieniami zmierzyć, by włączyć współczesne ułatwienia, czyli widoczny na ekranie puls rytmu oraz intuicyjne wibracje. Biorąc pod uwagę, jak bardzo wymagające jest utrzymanie wysokiej oceny, to żaden wstyd wykorzystać maleńką pomoc. Tylko nie zmieniajcie poziomu trudności. Git gud, kurczę.
Wyjątkowo uzdolnionym fristajlowcom po zaliczeniu fabułki pozostanie wyłącznie próba wymaksowania poszczególnych utworów. Mistrz Rapu zejdzie wtedy z ekranu, a PaRappa będzie mógł pokazać, że jego mózg pracuje niczym płyta na konsoli mikserskiej. Ostrzegam jednak, że osiągnięcie rankingu Cool - najwyższego z możliwych - to wyzwanie dla prawdziwych hardkorowców. Jeżeli nie należycie do tak elitarnej szufladki, pozostaje Wam wyłącznie powtarzanie podstawki do upadłego. Czy to rzeczywiście jakaś wada? Nie, jeśli pamięta się dawne czasy. Jednak "tak", gdy musicie przekładać wydane złotówki na czas zabawy. Cena remasterka i tak jest bardzo znośna - sześć lub pięć dyszek w zależności od tego, czy płacicie za Plusa - ale wspomnienia mają to do siebie, że nie sposób racjonalnie oszacować ich wartości.Właściwie to już wszystko. Nie wiem jak Wy, lecz ja cholernie stęskniłem się za grami rytmicznymi. Takie odgrzewanie szanuję. To jeden z tytułów, które wracają u mnie regularnie, gdy pogoda pod psem (suchar nieplanowany), gdy los niesprzyjający. Pod płaszczykiem kiczu PaRappy kryje się bowiem coś, o co poza rynkiem gier niezależnych obecnie coraz trudniej - bijące serce. Trochę naiwna nadzieja, że będzie lepiej i tyle. Wystarczy uwierzyć. To elektroniczny antydepresant, który przez dwadzieścia lat nie przestał działać.Winszuję Sony wiary w przeszłość i mam nadzieję, że nic nie zmieni ich obecnej polityki. Gdy jest się międzypokoleniowym łącznikiem, przy odrobinie wyczucia można na tym nieźle zarobić. Nintendo dobrym przykładem.
Adam Piechota