My Memory of Us - recenzja. Przyjaźń w czasach zagłady
Gra pozbawiona dużych słów, ale opowiadająca więcej niż niejedna książka.
Słowa – tych w My Memory of Us nie ma wiele. Historia dwójki dzieciaków, które zawierają przyjaźń w przededniu wybuchu wielkiej wojny, opowiedziana została głównie muzyką i barwami. Szata graficzna jest czarno biała, a komiksowa kreska przywodzi na myśl wczesnego Disneya albo takie dzieła jak “Maus” Arta Spiegelmana. Jedyna żywa barwa to czerwień o tysiącu znaczeń. Między rozdziałami słyszymy sir Patricka Stewarta i jest to jedyny dorosły dopuszczony do głosu. Swoją drogą, wypada znakomicie.
Platformy: PC, PS4, Switch, Xbox One
Producent: Juggler Games
Wydawca: IMGN.PRO
Polski dystrybutor: Cenega
Data premiery: 09.10.2018
Wersja PL: Tak
Wymagania sprzętowe: Windows 7-10, 8 GB RAM, Intel Core i3-2100 3.1 GHz, GeForce GTX 650
Grę do recenzji dostarczył wydawca. Zdjęcia pochodzą od redakcji. Graliśmy na PC.
Nikt nie wymienia nazw takich Warszawa, Niemcy, Żyd czy II wojna światowa, ale realia gry są oczywiste. Przyznam, że na początku drażniło mnie nienazywanie niektórych rzeczy po imieniu. Dosłownie. Nawiązania są ewidentne, a jednak pewne fakty i postacie historyczne pozostają przemilczane. Na przykład taki Hitler, który w grze występuje jako Zły Król robotów. Pozytywne postacie widnieją na zdjęciach, które zbieramy podczas gry - możemy potem w zakładce "Wspomnienia" znaleźć potem krótką notkę o Januszu Korczaku albo Irenie Sendlerowej. Ale żaden z ważniejszych urzędników NSDAP czy oficerów Wehrmachtu nie został wymieniony.A potem przeczytałam wpis deweloperów, w którym tłumaczyli, że imionia pewnych osób powinno się zapomnieć. To bardzo ciekawy zabieg, jakże inny od ferowanej przez media histerycznej, chorej fascynacji zbrodniarzami i katami. Ileż naczytałam się o Breiviku, o tym, jakie ma warunki życia w celi, że pisze książkę, udzielił wywiadu, że ma problemy z internetem i w związku z tym bardzo mu się cni w więzieniu. A przecież ludzie z Juggler Games mają rację. Kult złoczyńców nie powinien mieć miejsca w świecie, w którym ludzie wciąż uważają moralność za cnotę. Zawsze znajdzie się jakaś zwichrowana jednostka, która zechce pójść w ślady znanego mordercy – choćby tylko dla samej sławy. Może faktycznie Hitler powinien pozostać Złym Królem, a Stalin stepowym goblinem?Mówimy o dehumanizacji jednostki i czarowaniu rzeczywistości, ale jest to zabieg typowy dla baśni. Jak lepiej poradzić sobie z koszmarem, jeśli nie dzięki alegorii? Jest to zabieg, o którym wspomniał w wywiadzie Yoan Fanise, przy okazji wspominając film “Życie jest piękne”. W produkcji Juggler Games też mamy do czynienia z dziećmi, zaś narrator opowiada historię dziewczynce. W paru miejscach przyznaje, że nieco przeszarżował z opisami (w części dotyczącej ucieczki z latającego pociągu), ale nie zmienia to faktu, że cała otoczka jest fantastyczna.Metoda Juggler Games jest konsekwentnie stosowana do samego końca, chociaż nie udało się uniknąć przesady. Wolałabym, by elementy fantastyczne stanowiły warstwę nałożoną na rzeczywistość, a nie by ją całkowicie zmieniały. A walka z wielką rybą czy lot wanną są już po prostu absurdalne.W nieco pokrętny sposób przedstawiona jest też polityka faszystowskich Niemiec wobec Żydów. W pewnym momencie niektóre osoby trafiają do czegoś na kształt potwornego zeppelina, który osiadł w parku. W środku ludzie trafiają na taśmę produkcyjną, która zmienia ich kolor na czerwony. Naznacza ich, zupełnie jak opaski na ramię z gwiazdą Dawida. Pojawia się tutaj ciekawe spostrzeżenie - główny bohater z rozgoryczeniem wspomina, że neutralni do tej pory ludzie zaczęli inaczej traktować czerwoną dziewczynkę. Cóż, nie tylko sami Sprawiedliwi Wśród Narodów Świata byli wtedy na świecie. Chociaż i tych ostatnich nie zabraknie.Powiem szczerze, że trochę obawiałam się niektórych ciężkich tematów. A jednak Jugglerowi udało się przedstawić okupację Warszawy jednocześnie subtelnie i zdecydowanie. Gra ma PEGI 7, ale nie pada w niej ani jeden strzał. Bomby przedstawione są jak dziwne rekino-roboty, które wgryzają się w ziemię. Niemcy to roboty, nieco głupawe, ale bardzo niebezpieczne.My Memory of Us przedstawia inne oblicze wojny - nie ma w nim krwi, żaden karabin ani razu nie wystrzelił. Również proca nie jest użyta do walki. Jedyny motyw ze strzelaniem dotyczy abstrakcyjnych stworów bardziej przypominających steampunkowe langoliery czy mechanicznego Lewiatana i nie mających nic wspólnego z ludźmi. Owszem, PEGI 7 zobowiązuje, ale cieszy mnie, że można mówić o wojnie w tak inny, ciekawy sposób.Dramatyzm jest słodko-gorzki, bo dzieci wszystko widzą po swojemu. Nasuwa to skojarzenia ze znakomitym "Wrońcem" Jacka Dukaja, w którym stan wojenny został umagiczniony. Jednak podczas gdy książkę Dukaja mogły czytać dzieci, które odbierały ją na poziomie baśni, tak My Memory of Us jest opowieścią nieco zbyt ponurą, by mogła spodobać się najmłodszym. Nie bez znaczeniu jest tutaj fakt, że postaci pozytywne są zwykłymi ludźmi, nie został im nadany bajkowy charakter.Bohaterowie trafiają do getta, gdzie w pewnym momencie zajmują się rozklejaniem propagandowych plakatów. Poznają pewnego doktora o imieniu Janusz, który prowadzi sierociniec. W głodującej dzielnicy roznosi się wieść o tym, że rozdają darmowe jedzenie. W rzeczywistości ludzie pakowani są do wagonów i latającymi pociągami lecą nie wiadomo gdzie. Tutaj ekstremalnie trudny wątek obozów koncentracyjnych został tylko napomknięty i, prawdę mówiąc, nawet się z tego cieszę, bo mnie by to już przerosło.W pewnym momencie dochodzi też do powstania w getcie – widzimy takie symboliczne sceny jak np. wyrzucenie przez okno fortepianu. Tych zaskakujących elementów i nawiązań jest całe mnóstwo.
Ale niestety nie składają się one na szczególnie porywającą historię. A największą bolączką jest sama rozgrywka.Jak w typowym platformerze, idziemy z lewej na prawą stronę planszy, po drodze odblokowując drzwi i chowając się przed patrolami. Ale tej zabawie w chowanego brakuje celu innego niż ucieczka. Poza tym, jako platformer z elementami wymagającymi zręczności i wyczucia czasu, My Memory of Us jest grą bardzo irytującą. Postacie reagują z opóźnieniem na komendy, zaś aby aktywować jakiś przedmiot, musimy stanąć dokładnie przy nim. Ciężko jest wycelować, bo postacie poruszają się z pewnym poślizgiem, robiąc kilka kroków na jeden klik. A najbardziej irytujące są sceny ucieczki, podczas których trzeba przełączać się między bohaterami, wykonać jakąś czynność każdym osobno, a potem połączyć ich znowu i biec dalej.Tytuł ten to jednak nie tylko gra platformowa – to też przygodówka z wieloma łamigłówkami. Łatwymi tak bardzo, że wystarczyła bezmyślna zabawa z kombinacjami, by rozwiązać dowolną zagadkę. A bohaterowie mają przecież tyle narzędzi – latarkę, procę, interaktywne przedmioty. Mogą się skradać, szybko biec, wspinać. Dlaczego nie zaszaleć i nie zrobić z tego ciekawej, wymagającej mieszanki? Już wystarczy, że interaktywne elementy otoczenia są czerwone. Prościej się nie da.Tak więc jako platformer My Memory of Us wypada słabo, a jako gra przygodowa średnio. Świetny pomysł I ciekawe ujęcie tematu nie wystarczyły na wysoką ocenę, bo obcowanie z tytułem uprzykrza mechanika. Szkoda, bo to dzieło ambitne, które porusza ważne tematy. Tyle że w grach wideo mechanika to odgórnie narzucony sposób obcowania z tytułem, od którego ciężko uciec.
I tak sobie jeszcze myślę – dlaczego to nie ma trybu kooperacji?