Mercenaries 2: World in Flames - recenzja
Pierwsza część Mercenaries była moim zdaniem jedną z bardziej niedocenianych pozycji zeszłej generacji. Zabawa w najemnika, dla którego liczy się tylko kasa, eksplozje i coraz potężniejsze maszyny, sama w sobie była bardzo przyjemna, a w połączeniu z otwartą architekturą świata potrafiła wciągnąć naprawdę na długo. Druga część gry stworzonej przez Pandemic jest bardzo wierna pierwowzorowi i nie wprowadza zbyt wielu nowości. Jeśli pamiętamy, że obie gry dzieli różnica generacji to trudno uznać to za komplement.
08.10.2008 | aktual.: 30.12.2015 14:13
Niestety, pierwsze wrażenie po odpaleniu World in Flames nie jest powalające, przynajmniej nie w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Aż chciałby się uwierzyć, że w jakiś niewytłumaczalny sposób kupiliśmy złą wersję gry i włożyliśmy ją do czytnika PS2, a nie konsoli nowej generacji. Oprawa graficzna zawodzi na całej linii i właściwie co chwile można wskazywać palcem kolejny błąd (zacinająca się animacja postaci, doczytywanie się detali dwa metry przed bohaterem, rwanie ekranu, znikające tekstury - do wyboru do koloru) czy niedopatrzenie (koszmarne zmiany kolorystyki świata co kilka kroków, koszmarnie zamazany horyzont, koszmarne tekstury opisujące większość otoczenia i jeszcze kilka podobnych koszmarków ). Przez cały czas, który spędziłem z grą zauważyłem tylko jeden plus oprawy - eksplozje. Te największe wyglądają całkiem przyzwoicie, zwłaszcza, gdy zasypują nas płonącymi odłamkami, lub ogniem zajmuje się cały las. Wygląda to naprawdę efektownie.
Trzeba naprawdę silnej woli, by jednak przymknąć oko (dosłownie!) i zagłębić się w świat Mercenaries 2. Oczywiście nie jest on przesadnie spokojny. Tym razem nasz bohater/bohaterka (do wyboru są trzy postacie, ale nie wpływa to znacząco na grę) weźmie czynny udział w wojnie domowej na terenie Wenezueli. Dwie strony konfliktu byłyby zbyt nudne, więc autorzy postarali się nawet o piratów mówiących z wyraźnym jamajskim akcentem. Podobnie, jak w części pierwszej, będziemy przyjmowali misje od każdego, kto będzie gotów wynagrodzić nasze trudy gotówką, nowym rodzajem pojazdu w sklepie czy też możliwością skorzystania z ataku powietrznego. Trudno przywiązywać większą wagę do fabuły, gdy tak naprawdę chodzi nam jedynie o dostęp do najfajniejszych zabawek każdej frakcji. Już sam wstęp do gry, z którego można wywnioskować, że przyczyną naszego zgłoszenia się na wojnę jest postrzał w pośladek jest najlepszą wizytówką fabuły. Pod koniec otrze się ona co prawda o nieco poważniejsze sprawy, ale do tego momentu jest w zasadzie pomijalna.
Znakomita większość zadań polega na wyrwaniu z rąk wroga nowej bazy (zabijamy wszystkich przeciwników i przywołujemy komandosów, na szczęście kilka ostatnich wypadów jest nieco trudniejsze, niż wcześniejsze, które można przejść jedną ręką). Nie zabraknie jednak kilku bardziej urozmaiconych zadań oraz tradycyjnego polowania na wyznaczone przez każdą frakcję osoby i budynki. Niestety, ich lokacje poznajemy bardzo łatwo i zamiast dreszczyku emocji, który towarzyszył poszukiwaniom kolejnych "kart” w części pierwszej, w World of Flames musimy po prostu znaleźć chwilkę czasu i odwiedzić mnóstwo zaznaczonych cały czas na mapie lokacji.
Sama rozgrywka to właściwie dokładnie to samo, z czym mieliśmy do czynienia w pierwowzorze. Zmiany są głównie kosmetyczne i tak naprawdę nie wnoszą zbyt wiele do zabawy. To wciąż ta sama wielka piaskownica wyładowana po brzegi zabawkami, które potrafią zrobić bardzo wielkie BUM! I wiecie co? To dalej cieszy! Gdy mamy już rozbudowany arsenał i odpowiednie zapasy paliwa, autentycznie możemy poczuć się jak wilk w świecie owiec. Nawet kolejne takie samo zadanie zabicia jakiegoś żołnierza może nabrać wówczas kolorków. No, bo czy lepiej udając przyjaciela (odpowiedni pojazd załatwia sprawę) podkraść się i zgarnąć dwa razy więcej pieniędzy za żywego, czy może pobawić się w snajpera i wystrzelać całą obstawę z daleka (uwaga na cwaniaków chcących włączyć alarm - konsekwencje bywają nieprzyjemne) a potem jeszcze bezczelnie ukraść paliwo? A może po prostu zalać całe obozowisko gradem ostrzału artyleryjskiego. Przed podobnymi decyzjami stajemy właściwie cały czas. Dodatkowo w World in Flames możemy zagrać ze znajomym, za pośrednictwem internetu. Demolka staje się wtedy dwa razy większa.
Zastosowany model destrukcji otoczenia pozwala na zniszczenia prawie każdego obiektu w grze, ale w stosunku do tego znanego z Bad Company ma jednak kilka uchybień. Przede wszystkim brakuje zniszczeń cząstkowych. Nie wysadzimy jednej ściany budynku, nie zdemolujemy balkonu, na którym stoi denerwujące nas działko, autorzy zapewne wyznają zasadę wszystko albo nic i nie pozostaje nam nic innego jak zrównanie z gruntem całej budowli (poza kilkoma chlubnymi i do tego wielkimi wyjątkami - sami się przekonacie). Niestety, znów wyraźnie czuć zapach poprzedniej generacji
Na pewno nie każdy lubi ten typ rozgrywki, w którym nikt nie ciągnie go za rączkę w dobrą stronę, ale dla mnie to najprawdziwsza gra określana z zachodnia mianem "sandbox” - mamy piaskownicę, mamy zabawki i tylko od nas zależy, co z nimi zrobimy. Prawdą jest również to, że jest to ordynarna powtórka z rozrywki z pierwszej części. Ale naprawdę nic nie poradzę na to, że mnie to bawi. Również dosłownie - obecny w grze humor często potrafił wrzucić na moje usta uśmiech, nawet o 3 w nocy. Szkoda, że równie często powtarzają się odzywki naszego bohatera/bohaterki.
Podsumowanie tej gry nie jest łatwą sprawą. Błędy rodem z poprzedniej generacji i takaż oprawa potrafią skutecznie odrzucić na początku, jeszcze zanim gra się rozwinie i pokaże prawdziwą twarz. W natłoku hitów World in Flames raczej nie może liczyć na przesadną uwagę ze strony graczy, ale gdy nadejdą zimne dni i przetrawimy już bardziej priorytetowe pozycje, warto dać szansę Najemnikom na podgrzanie atmosfery.