Mario Tennis Aces - recenzja. Gem, Switch i mecz

Pobiegalibyście latem za piłką na świeżym powietrzu, a nie ciągle te komputery i gierki.

Mario Tennis Aces - recenzja. Gem, Switch i mecz
Adam Piechota

25.06.2018 | aktual.: 25.06.2018 12:48

Osoby, które wyśmiewają Nintendo, bo ponad połowa ich „wewnętrznej” biblioteki to takie lub inne pozycje z „Mario” w tytule, powinny zacierać rączki na wiele okazji do kąśliwych komentarzy w najbliższej przyszłości. Skoro w Kioto chwilowo przestaje obowiązywać podział na „stacjonarki” i „przenośniaki”, Switch będzie się jeszcze częściej podczepiać pod legendarne wąsy. Samych tytułów sportowych przewiduję jeszcze przynajmniej kilka. Wątpię bowiem, iż miałoby zabraknąć golfa czy piłki nożnej. Powrócić mogą też koszykówka, baseball czy nawet… wyścigi konne. To tak gdybyście uważali, że już tenis jest naciągany. Nie jest - Aces należy do jednej ze starszych, bardziej wielbionych marek zmuszających hydraulika i świtę do spalenia kilku kalorii. Która wraca z dość głośnym przytupem po miałkim Ultra Smash z Wii U.

Zakładam, że większość naszych czytelników nigdy nie była na korcie w grzybowym królestwie. Mario Tennis to seria o intensywnie arcade’owych fundamentach. Jest efektowna, błyskająca i ma piłki lecące z taką prędkością, jaką utożsamiamy wyłącznie z anime, jasne. Ale potrafi być również techniczna, wymagać diabelnego refleksu połączonego ze zmysłem taktycznym. Słowem - jest głęboka. To nie tenis, który ogrywaliście w Padbarze na pierwotnym Wii (choć, co ciekawe, umożliwia podobną zabawę w specjalnym trybie „ruchowym”, który wypadałoby kiedyś sprawdzić z trzema podchmielonymi kompanami na nudniejszej domówce). Stając do pojedynku z graczem, który zjadł już na niej zęby, spodziewajcie się takich wcir, jak nasza reprezentacja niedzielnego wieczoru. Znana zapewne wszystkim maksyma Nintendo brzmi: zagra każdy, prawdziwe opanuje co najwyżej maleńka garstka.

Camelot ostatnim razem całkowicie zignorował kwestię jednoosobowej kampanii, jeszcze mocniej pogrążając nieciekawe Ultra Smasha. Tutaj, jak czytaliśmy nie raz, ulotny tryb jest. Teoretycznie próbuje nawet wepchnąć elementy erpegowe (rosnące statystyki, punkty doświadczenia), chociaż różnicę między Mario na dwudziestym drugim poziomie a Mario na poziomie osiemnastym wyłapie chyba tylko jakiś kompletny maniak. Nie jest też długi, bo sprawne dłonie rozłupią go w pięć godzin z niewielkim hakiem. Oczywiście, że idealnym rozwiązaniem byłaby kampania tak wielka, by po jej ukończeniu poczuć pełną satysfakcję i sytość, jednak (trochę jak ze Splatoonami) skoro produkcja idzie raczej w kierunku przyszłego hitu rozgrywek online, podejście na zasadzie „intrygujący aperitif przed głównym daniem” jest nieco bardziej na miejscu od wymownego cmokania.

Dlatego choć w kilku aspektach tryb przygodowy zupełnie się wykłada (przykładowo - dialogi „gadających głów” między poziomami nie mają w sobie nawet jednej ósmej humorystycznej iskry, z jakiej słyną role-playowe Mariany), potrafi ucieszyć. Na przykład cholernie różnorodnymi tłami kolejnych kortów oraz ich przeszkadzajkami (maszt statku na środku boiska irytuje mnie za każdym razem). Bossami lub minigierkami, wymagającymi kompletnych zmian przyzwyczajeń. Poziomem trudności, który kilkukrotnie sprowadzi Was do parteru. Zbliżając się do oczywistego finału („ciekawe, jaką formę tym razem przyjmie Bowser!”), własnym potem i licznymi wulgaryzmami okupicie jednak coś absolutnie najważniejszego - zestaw średniozaawansowanych umiejętności wymiatania w Aces. Tak. Kampania jest w rzeczywistości barwnym, ale jąkającym się tutorialem całego systemu.

Gdy o tym teraz myślę, Mario Tennis jest bardzo podobne do Mario Kart. Znaczy - pozwala na zabawę w pojedynkę i można ją przeciągnąć do tylu godzin, by usprawiedliwić zakup zafoliowanego pudełeczka. Ma nawet trzy „turnieje” przeciw sterowanym przez konsolę adwersarzom, jeśli kogoś mierzi obowiązek przechodzenia rzeczywistej kampanii tytułowym ancymonem (jako ultras Yoshiego potrafię się z tym utożsamić). Ale bez tego odkrycia z poprzedniego akapitu - to wszystko po to, żebyście nie zostali rozsmarowani w potyczkach wieloosobowych albo sami zniszczyli wszystkich gości, którzy w swej naiwności wyrażą zgodę „na partyjkę” - doświadczenie nie będzie kompletne. Bez multi w którejkolwiek odmianie Aces nie będzie stuprocentowym Aces. I tyle.

Nikogo, kto obserwuje dzieje Switcha choćby pobieżnie, nie zdziwi fakt, że kanapowy multiplayer działa świetnie. Czy gracie z jednym kumplem, czy trzema (wtedy, rzecz jasna, w parach na korcie), dopóki dajecie znajomym fory, tenis może na długo zastąpić dotychczasowe imprezko-klasyki. Z tego ta marka jest zresztą znana od czasów Nintendo 64. Tutejsze nowości - umiejętność zwalniania czasu oraz specjalne uderzenia z celowniczkiem - zaledwie utrudniają kontrolowanie sytuacji. Nie „psują” całego systemu, nie dekoncentrują tak, jak gigantyczne wersje postaci z Ultra Smash. Te dopałki oraz towarzyszący im pasek energii (ładujemy go, ryzykując dłuższym „skupieniem” przed odesłaniem piłki) można sobie wyłączyć, jeśli ktoś poszukuje „prawdziwszego” tenisa. Ale wtedy nie znokautujecie przeciwnika przez połamanie jego rakiety piłką tnącą z prędkością dźwięku. A to miłe uczucie.

Korporacja z Kioto chce jednak z Aces iść po puchar w sieci. To po prostu widać w tej grze. Przykładowo - będzie bezpłatnie rozszerzana, a dostęp do nowych postaci uzyskacie szybciej, jeśli bierzecie udział w internetowych turniejach. Bez specjalnego chwalenia się tym faktem panowie wskakują również w najpopularniejszy obecnie gatunek. Naprawdę, Aces ma w sobie battle royale. W rozgrywkach sieciowych bierze udział stu graczy i tylko zwycięzcy przechodzą do finałowych etapów. Niczego to nie zmienia w odbiorze zabawy, lecz gdy po czterech przypadkowych starciach widzisz drzewko z dziesiątkami pokonanych graczy, stres jakoś automatycznie rośnie. Szkoda tylko, że przed rozpoczęciem turnieju wszyscy uczestnicy nie lądują z rakietkami na odciętej od świata wyspie.

Online daje po tyłku. Nie miałem dotychczas jakichś szczególnych problemów technicznych - ot, jeden pojedynek, w którym zwyczajnie nie miałem szans przez zwolnienia. Niemniej standardowo, gdy multi działa bez zarzutu, musiałem nauczyć się ogromnej pokory. Już kilka dni po premierze na serwerach czyhają wymiatacze, przy których miałem ochotę zawinąć się w niebieski kocyk z kotkiem z mojego dzieciństwa. Ich obserwacja (bo co innego robić, gdy nie ma się najmniejszych szans?) nauczyła mnie z kolei pewnych sztuczek, które nie były jasne podczas trybu przygodowego. Satysfakcja z jednorazowego dotarcia do finału - ogromna. Ale i bez niej bywa naprawdę radośnie; arcade’owa otoczka Aces nawet byle jaki pojedynek zamienia w ultraszybką walkę o przetrwanie. Na prawdziwy wyrok jest o kilka miesięcy za wcześnie, lecz w moich oczach pozycja ma sporą szansę wytrzymać próbę czasu i dołączyć do switchowego panteonu. Niestety, całkiem podobnie uważałem o niedocenianych Armsach.

Fachowcy, którzy w Mario Tennis szarpią nieprzerwanie od siedmiu odsłon, zauważają drobne potknięcia na poziomie balansu postaci, ale nie wiem, ile musiałbym w tym się grzebać, by zdecydować, czy mają rację. Mogę za to z łatwością stwierdzić, że gra wygląda bardzo schludnie (intensywna kolorystyka zawsze robi dobrze w połączeniu z sześćdziesięcioma klatkami na sekundę), ale brzmi… źle. Znaczy - dopóki skupiamy się na coraz szybszych odgłosach uderzeń w piłkę, a nie utworach muzycznych w tle, jakoś będziemy to w stanie przeżyć. Bowiem ścieżka dźwiękowa z miejsca zgarnia wstydliwy tytuł totalnej mielizny. Może rozleniwił mnie marianowy standard. A może ktoś odwalił fuszerkę.

Mam nadzieję, że choć częściowo pomogłem w odpowiedzi na odwieczne pytanie „czy mnie to w ogóle ma szansę podejść?”. Bo nikt raczej nie miał wątpliwości, że Mario Tennis Aces będzie udanym tytułem. Musi być, jest najważniejszą wewnętrzną premierą Nintendo tego miesiąca, może nawet całego kwartału. Jeśli komuś należałoby ją odradzić, to tylko maksymalnie upartej osobie, która do upadłego powtarza, że przez sieć grać nie zamierza, a kolegów to właściwie nie posiada. Pozostali będą bawić się bardzo dobrze. A zatem „warto”. Zwłaszcza w obliczu rozpoczynających się wakacji. Po głębsze doznania - z zupełnie odległego gatunku - zgłosimy się w przyszłym miesiącu do Square Enix.

Źródło artykułu:Polygamia.pl
recenzjenintendorecenzja
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)
© Polygamia
·

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje się  tutaj.