Granie w LAN-ie

Granie w LAN-ie

Granie w LAN-ie
marcindmjqtx
24.12.2011 16:05, aktualizacja: 15.01.2016 15:43

Był początek wakacji 1998 roku. Miałem niecałe 16 lat, skończyłem pierwszą klasę szkoły średniej. Wtedy nie wiedziałem, że właśnie tego lata dowiem się, czym jest wieloosobowa zabawa. Dziś  mam pewność, że te pierwsze doświadczenia miały ogromny wpływ na moją sympatię do grania w sieciowych usługach konsol obecnej generacji. A zaczęło się przecież tak niewinnie.

Mamo, mogę puścić oknem kabel do Konrada? Będziemy grali z chłopakami” - tak to wszystko się zaczęło, od nieśmiałego pytania. Oczywiście trzeba było sobie poradzić bez wiercenia w betonie lub w oknie - na szczęście pomimo tego, że przewód do tak zwanej „bęcki/bencki” (BCN) był dość gruby i niezbyt plastyczny, udało się go wcisnąć w uszczelkę okna. Pewnie okno nie było już nigdy tak szczelne jak wcześniej, ale nikt tego nie zauważył. Skąd w ogóle taki pomysł, poświęcanie okien i ciągnięcie przewodów między piętrami? Pamiętajcie, że był to 1998 rok, małe miasto, w którym niewiele osób miało dostęp do Internetu, a lokalne sieci osiedlowe jawiły się jako możliwość grania w sposób zdecydowanie wygodniejszy niż dzielenie jednej klawiatury na dwie osoby.

Quake II - Online multiplayer Tastyspleen Vanillia Deathmatch

Misterna konstrukcja, przypominająca sieć Człowieka Pająka, oplatała dwa bloki. W moim dochodziła do dwóch osób, w kolejnym do trzech. Wcześniej miała inną konfigurację personalną, ale natura w dość dosadny sposób weryfikowała przynależność do tej zacnej grupy graczy. Burza - strach każdego użytkownika sieci LAN w takiej, jak nasza formie. Jeden nieodpowiedni piorun potrafił spalić nie tylko kartę sieciową, ale również uszkodzić inne podzespoły komputera. Wtedy ludzie rezygnowali - a wiadomo, lato to czas burz. Ryzyko jest jednak nieodłączną częścią przygody i bez niego nie ma zabawy. Byłem więc w sieci, nie wiedząc jeszcze, jak dużo frajdy mi to przyniesie.

Tamto lato upłynęło pod znakiem kilku gier, które powinni pamiętać gracze tamtych lat. Po pierwsze, kilkuosobowe starcia w „Quake 2”. Owszem, gra nie była tak przełomowa jak część pierwsza, ale nie wymagała jednocześnie ogromnych umiejętności, tak szybkiej koordynacji na linii ręka-oko, nie testowała również wykonywania rocket-jumpów. Można powiedzieć, że była odrobinę inaczej wyważona, przez co dawała więcej frajdy laikom.  Poza tym „Quake 2” był wtedy na czasie, choć nieśmiało na salony wkraczała pierwsza część  strzelanki „Unreal”. Oczywiście graliśmy czasem również w pierwszą część „Wstrząsu”, ale niestety okupione to było tylko niepotrzebnym stresem. Dlaczego? A bo w naszej ekipie był pewien jegomość, który niszczył nas na dziesiątki różnych sposobów. Nawet kiedy umawialiśmy się, że walczymy 4 na 1, wciąż nie mieliśmy szans. Pozdrawiam Cię Bartek, prawie płakałem przez Ciebie nocami. Mam nadzieję, że ktoś zrobił Ci to samo.

Los chciał, że cała ekipa zrzeszona w tym nieoficjalnym klubie kablowego gracza miała akceleratory grafiki. Dzięki nim mieliśmy przyjemność zakosztować specjalnej wersji gry „Need for Speed 2”, nazwanej Special Edition. Główną siłą tego wydania była właśnie obsługa akceleratorów grafiki, dzięki czemu gra nie tylko wyglądała świetnie, ale również działała niesamowicie płynnie. A skoro coś tak bardzo kusi, to kto normalny nie spróbowałby wieloosobowych wyścigów? Oczywiście nie mogliśmy się oprzeć, przez co niejedno popołudnie czy wieczór spędzaliśmy na trasach, pokonując kolejne zakręty i wciskając gaz do samej dechy na prostych odcinkach. Uwielbiałem jeździć McLarenem F1, mam do tego samochodu ogromny sentyment właśnie dzięki drugiej część serii Need for Speed. Lubię te tytuły, ale dzięki tamtej przygodzie najmilej wspominam „Need for Speed 2”. Paliło się wirtualne gumy, oj paliło.

Need For Speed 2 Special Edition Gameplay

Sprawdzaliśmy absolutnie wszystko, co miało tylko tryb rozgrywki po LAN-ie, ale latem 1998 roku to właśnie nad tymi dwoma tytułami spędziliśmy długie, naprawdę długie godziny. A co z komunikacją - zapytacie. Otóż chyba nikt z nas nie miał wtedy komórek (takie czasy), najpilniejsze sprawy załatwiało się więc za pomocą telefonu stacjonarnego. Oczywiście mieliśmy mały programik do czatu, ale jak wezwać kogoś do komputera? Otóż wpadliśmy na genialny w swej prostocie pomysł. Każdy udostępnił swoją stację dyskietek 3,5 cala. Klikając w czyjegoś „flopa”, zapalaliśmy zieloną lampkę, a stacja zaczynała czytać - jeśli była bez dyskietki, skrzeczała nawet głośniej. Tego dźwięku nie dało się nie usłyszeć.  Wiercił dziurę w głowie, pozostawiając trwały ślad w psychice. Z technicznych ciekawostek warto  dodać jeszcze jedną rzecz - nie wiem, czy pamiętacie, ale sieć lokalna stworzona na kablu do złudzenia przypominającym przewód antenowy, musiała mieć swój początek i koniec. Nie było huba, przez co każdy z komputerów był niejako ogniwem tego połączenia. A sprzęty znajdujące się na początku i na końcu musiały mieć założoną specjalną końcówkę, która zamykała sieć.

Czasy się zmieniły, praktycznie wszyscy mamy Internet. Gramy w globalnej sieci na PC i na konsolach, to norma (no może poza sprzętami Nintendo). Warto czasem wspomnieć takie ciekawostki, o którym opowiada się już tylko na wspominkowych spotkaniach, gdzie oprócz osiedlowych sieci LAN ludzie przypominają sobie również o LAN parties, na które nosiło się komputery i łączyło je w sieć na wynajętej sali gimnastycznej jakiejś szkoły podstawowej.

Paweł Winiarski

Obraz
Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)