Graj utracony: Call of polski patriotyzm
Narody i religie powinny zostać zakazane. Zawsze byłem tego zdania, przekonany, że wszystko co najgorsze wynika z poczucia wyższości, z przekonania, że to MY jesteśmy lepsi, a ONI są jakimiś smutnymi bejami. W każdy patriotyzm jest wpisana ksenofobia, a w każdą religię mniej lub bardziej zakamuflowana pogarda wobec wyznawców innych systemów. Poza tym zawsze jest to identyfikacja mocno wybiórcza. Wiadomo: jak Powstanie Warszawskie i Solidarność to my, jak pogromy, rozbiór Czechosłowacji z Hitlerem i armia esbeckich donosicieli - to już jacyś nieznajomi. Jan Paweł II i katedra w Chartres? Oooo, jasne, to my, rzymscy katolicy, hurra. Stosy, afery pedofilskie, chciwość i krucjaty? Hmmm, ciekawe, nic mi to nie mówi.
30.06.2009 | aktual.: 15.07.2016 10:30
A cały ten wstęp po to, żeby napisać, że choć od tylu lat staram się mieć w dupie religie i narody, choć patriotyzm uważam za szkodliwy XIX-wieczny wynalazek, to od kilku dni nie mogę się oderwać od Call of Juarez: Bound in Blood i cały czas wbija mnie w dumę, że Polacy zrobili taką zajebiście dobrą grę. Nie jakąś tam w sumie niezłą, nie jakaś dobrą jak na Polskę, nie niszową produkcję dla fanatyków myszki i klawiatury, ale blockbustera, który ukazuje się normalnie na konsole, który startuje w szranki z fps-owymi hitami i który te szranki opuszcza zwycięski.
Na pewno za chwilę ukaże się na Poly szczegółowa recenzja, ja tylko napiszę, że w porównaniu do „Call of Juarez” poprawiono właściwie wszystko i choć brakowało mi niektórych rozwiązań z jedynki - na przykład elementów skradankowych i możliwości chowania broni do kabury - to szukanie i wytykanie „BiB” wad byłoby czepialstwem. Przede wszystki jest to gra cholernie wciągająca, z dobrze napisanym scenariuszem i niezłymi dialogami i ciężko było wyłączać konsolę przede wszystkim dlatego, że ciekawość zżerała, jak dalej potoczą się dzieje trzech braci, których los wygnał na poniewierkę, dając im na drogę strzelbę i sześciostrzałowca. Pisałem jakiś czas temu, że wielkie hitowe gry akcji są na poziomie pornosów i że wyjątkowo mało udani bękarci literatury dopisują do nich głupawe fabuły, żeby sfastrygować ze sobą sceny krwawej jatki. Ok, Bound in Blood to ciągle pornos, w czasie którego rewolwer kiwa się u doły ekranu niczym galwanizowany członek, a z krzaków wyskakują Indianie jak na strzelnicy w wesołym miasteczku na prowincji. Ale akurat z tego pornosa możnaby wyrzucić jatkę, sfilmować pozostałe sceny i wyszedłby przyzwoity western. Żadne arcydzieło, bardziej film telewizyjny niż kinowy - ale poznanie losów braci McCall na srebrnym ekranie to nie byłby wieczór zmarnowany.
Tak jest, goście z Wrocławia zrobili najlepszą grę osadzoną w realiach Dzikiego Zachodu, jaka kiedykolwiek powstała oraz najlepszą grę, jaka kiedykolwiek powstała w Polsce.
[chwila przerwy na przejście trzynastego z piętnastu rozdziałów gry; przerwa krótka, ale intensywna; gra tak samo krótka i intensywna - 10 godzin max]
Ale wracam do patriotyzmu, który każe mi się wbijać w dumę, sięgając po lasso pod gradem kul. Pisząc niedawno tekst do macierzystego Newsweeka o CoJ:BiB rozmawiałem z szefem Techlandu Pawłem Marchewką, także o dalszych planach firmy. Z tytułów, o których słyszeliśmy, to Dead Island powstaje, Warhound niby też, ale nie spodziewałbym się zbyt wiele. Najciekawsza jest jednak współpraca firmy z Francuzami z Ubisoftu. Podobno są oni bardzo zadowoleni z tego, co daje im Techland - nie dziwne, biorąc pod uwagę jakość Call of Juarez i szereg zawartych tam innowacji, przede wszystkim niespotykany w grach FPP sposób korzystania z osłon - i lada moment mają się dogadać na robienie "czegoś nowego i dużego". Naprawdę mam nadzieję, że z połączenia naszego bogatego w pomysły i umiejętności Techlandu z wielkim wydawcą - która ma smykałkę raczej do wytyczania nowych ścieżek, niż do zbierania jagód ciągle na tej samej nawożonej coraz to nowymi chemikaliami polance - wyjdzie coś, co pozamiata na rynku gier.
Już samo to byłoby godne odnotowania, a są przecież jeszcze dwa powstające nad Wisłą duże projekty. Pierwszy to Wielki-I-Tajemniczy-Projekt, który rzeźbią ludzie od Wiedźmina z kupioną w międzyczasie przez CD Projekt firmą Metropolis. Dużo sobie obiecuję po tej współpracy, bo byłem w swoim czasie jednym z niewielu fanów Infernala. Został rozjechany przez krytykę, ale był to naprawdę dobry FPS, technicznie na najwyższym poziomie i bawiłem się przy nim świetnie. Warto odnotować, że dziś się ukazuje port gry na 360.
A drugi równie tajemniczy itede projekt to ten, który People Can Fly robi już jako studio Epic Games dla EA. Biorąc pod uwagę, że PCF zasłynęło efektowną rozwałką, jaką był Painkiller, a Epic to wręcz synonim rozwałki i widowiskowego brodzenia po kolana we krwi - przygodówka to to raczej nie będzie. Chyba że mówimy o wesołych przygodach szalonego rzeźnika, który po dwustu latach budzi się z hibernacji, jego psychopatyczne skłonności chce wykorzystać bardzo zła prywatna armia, ale rzeźnik zrywa się ze smyczy i mści się za śmierć swojej żony... - czy jakaś równie atrakcyjna fabuła w stylu "just hold on the trigger". Złośliwości złośliwościami, ale Epic nie robi rzeczy słabych, a EA można nie lubić, ale po Mirror's Edge i Dead Space - trochę nie wypada.
Czyli co? Trzy niesamowite, łamiące przyzwyczajenia graczy i wytyczające nowe drogi w wirtualnej fikcji hity, których listy płac pełne są różnych "skich" i "iczów"? Nie powiem, nie byłoby źle. Mimo że rozumiem, że to nie ma znaczenia, że tak naprawdę pies z kulawą nogą nie wie, gdzie te gry zostały zrobione, tak samo jak my rzadko kiedy wiemy, co przyszło z Niemiec, co ze Stanów, a co z Rumunii. Rozumiem, ale przez lata zajmowałem się zawodowo kulturą i czasami czuję jednak ból, że mamy gębę pełną wielkości, a zarówno nasza kultura jak i prosta rozrywka to jest światowy zaścianek, a polskie filmy, książki i muzyka mogą budzić co najwyżej pobłażliwe zainteresowanie - ot, cośtam się pozytywnie wyróżniło na tle trzeciej ligi.
Jedynie nasze gry są w lidze pierwszej, a takie jak Bound in Blood to już ekstraklasa. Pytanie: kto to zauważy? Wspominałem wcześniej, że tekst o podobnym do tego wydźwięku napisałem do Newsweeka, udało się też skłonić gazetę, aby wzięła patronat nad produkcją, która jest skazana na sukces i zrobienie światowej kariery. Call of Juarez sprzedał ok. miliona egzemplarzy, Bound in Blood jest o niebo lepsze, bardziej dopracowane, od początku ma wielkiego wydawcę i ukazuje się na trzech platformach - myślę, że ma szansę znacznie, a nawet bardzo znacznie poprawić ten wynik.
Mimo to nie mam pewności, czy tekst się ukaże na łamach Newsweeka, co mnie jakoś szczególnie nie zaskakuje, ponieważ żadne medium w Polsce, nie jest zainteresowane publikowaniem informacji o tej najwięcej dziś wartej branży rozrywki i branży, która może stać się przyszłością popkultury. Mimo, że New York Times przyznaje tytuł gry roku, mimo że nobliwa brytyjska Akademia Sztuki Filmowej i Telewizyjnej (BAFTA) przyznaje swoje nagrody dla gier komputerowych i mimo że jest to jedyna dziedzina popkultury, w której mamy coś do powiedzenia - zero. Oczywiście jest Olaf Szewczyk i jego kolumny w piątkowym dodatku do Dziennika i mam nadzieję, że ten jedyny przyczółek i bastion gier w "normalnych" polskich mediach się utrzyma, mimo kłopotów "Dziennika". Trzymajmy kciuki za Olafa i jego ekipę.
Ale z drugiej strony - może w Polityce, Gazecie Wyborczej i TVP Kultura wiedzą lepiej? Wiem, że serwis dla miłośników gier to nie jest dobre miejsce na stawianie tego typu pytań, ale tak sobie myślę: może nie mam racji? Może gry to nie jest żadna nowa forma sztuki, żadne wyjątkowe medium łączące w sobie wszystkie poprzednie - wizualne, dźwiękowe i narracyjne - formy kultury? Może nie jest tak, że teraz tylko czekamy na geniuszy, którzy dostrzegą i wykorzystają ten potencjał, jak to wcześniej zrobiono z kinem i telewizją? Może to po prostu wirtualna strzelnica, prostacka rozrywka dla samców, którzy muszą sobie upuścić testosteronu i pogapić się na rozbryzg krwi na ścianie? Cholera wie.
Zygmunt Miłoszewski