„Gotowi na przygodę” z Captain Toad: Treasure Tracker na Switchu?
Kilkuletni szpil nic a nic nie stracił swego uroku.
17.07.2018 11:28
Captain Toad debiutował w bardzo smutnych dla Nintendo czasach. Jeszcze przed poważnymi przeciekami o Switchu (czy też „NX-ie”), które nawet później wielu traktowało jak wizję kolejnego "nieudacznego" dziwactwa od firmy zagubionej we współczesnych trendach, ale właściwie już całkiem długo po finalnej porażce Wii U. Trafił na konsolę-popierdółkę, celował w nietraktowanych poważnie graczy, nie chciał już o nic walczyć ani niczego udowadniać. A był… wyjątkowo uroczym tytułem. Kreatywnym rozwinięciem istniejącej już idei (narodził się bowiem z dodatkowych poziomów z kolejnej niedocenionej perełki, Super Mario 3D World), świetnym rozwiązaniem dla starszych i młodszych, wypełnionym realną pasją. Półtora roku temu napisałbym Wam, że został skazany na zapomnienie (ba, nawet to zrobiłem). A dziś, wiadomo, jest zaledwie jednym przystankiem w wielkim switchowym odgrzewaniu. W jakiś sposób już wspomniałem Wam, że wartym uwagi.
Problem, którym zawsze kończę teksty o pstryczkowych remasterach, jest tym razem nieaktualny. Treasure Tracker nie jest sprzedawany w cenie pełnoprawnej nowości. Wystartował w Polsce z pozycji drugiej ligi (okolice 150 złotych), nawet jeśli 90% aktualnych właścicieli nowej platformy wielkiego N nie miało nawet styczności z poprzednią oraz te gry - co zawsze podkreślam i co moim zdaniem ma pewne znaczenie - rzeczywiście są dla nich świeżynkami. Oznacza to, już na wstępie, iż nie trzeba rozkminiać, czy to kłopotliwy zakup, czy nie. Wybaczcie jednak, że w dzisiejszym tekście przyjmuję dość nostalgiczną postawę. Przy Captain Toadzie spędziłem pierwotnie mnóstwo czasu. Po pierwsze, wymaksowałem wszystko. Po drugie, kilkadziesiąt razy podchodziłem do Mummy-Me Maze, ostatniego poziomu, który stał się moją plamą na honorze. I z barwnej, radosnej przygody najczęściej wspominam pełne furii szały, rzucanie przedmiotami oraz kanonadę bluzgów. Ale hej, na pewno zaintrygowałem tym wspomnieniem niejedną osobą dotychczas nietraktującą Treasure Tracker poważnie.
Ale delikatnie ułatwię rzecz najbardziej niewtajemniczonym. Który gatunek reprezentuje grzybkowy Kapitan? Grę zręcznościowo-logiczną. Nawet jeśli bohater nie potrafi skakać, a momenty wymagające tylko i wyłącznie sprytu przychodzą tak naprawdę dość rzadko. Ale z drugiej strony - prawdziwie logiczna ta pozycja również nie jest, gdyż ani jedna zagadka nie spowoduje prawdziwego zacięcia, to nie chociażby BoxBoy. Rzeczywistego ducha omawianego szpila trzeba będzie jednak szukać właśnie na styku ich obu. Zresztą Nintendo zawsze miało żyłkę do podobnych dziwactw, stąd zresztą wywodzi się cała seria Mario vs. Donkey Kong (której pierwsza odsłona, ta z czarno-białego Game Boya, to prawdziwy obowiązek przyszłych marianofili). Czasem wystarczy tak niedzisiejsza poetyka, by trafić w sedno. Nie bez powodu ta garstka ludzi, którzy znają Treasure Tracker na wylot, życzą mu metamorfozy w osobną, zupełnie samodzielną serię.
Bowiem w „jedynce” (lub „jedynkowej trylogii”, bo gra sprytnie zawartość swą dzieli na trzy osobnie numerowane pododsłony) cały pomysł ma mnóstwo sensu. Jak w przedostatnim wąsaczu, gra wrzuca nas na zawieszone w przestrzeni mikropoziomy, ograniczając wycieczkowe zapędy i szuflując szybko kolejnymi bajerami, by hardo utrzymywać „wiecznie dający” pęd rodem z obu części Super Mario 3D (Land oraz World). Oznacza to, że w przeciągu kilku minut całkowicie zmienić się może osiągana przez planszę atmosfera, główny wyznacznik zabawy, nic nigdy nie trwa na tyle długo, by dopuścić ziewnięcie, a „chwila” ważniejsza jest od kompletnego doświadczenia. Nigdy nie przeszkadzało mi to podejście w jakiejkolwiek platformówce (lub logicznościówce, skoro i to jest tutaj), jestem wiernym fanem wspomnianych przed chwilą pozycji, zwyczajnie lubię podobny system. Lubię dziesięć minut pobawić się na poziomie plażowym, ze spokojnie pływającymi Cheep Cheepami, a potem nagle przeskoczyć do nawiedzonego domu z obracającymi się biblioteczkami lub przyćpanej, kryształowej budowli, której poszczególnymi elementami poruszam własnymi palcami. Od logicznie skonstruowanego świata mam (i tak za częste) piaskownice nurtu AAA, wystarczy mi.
Z przechodzenia drobnych, idealnych pod konsolę przenośną poziomów wyciągam podobną frajdę, co cztery lata temu. Każdy ma dodatkowe wyzwanie (na przykład „zalicz poziom z niszczącym się mostem bez niszczenia mostu”), ukryte kryształki do zebrania, przy których trzeba zerkać na planszę z każdej strony i opcjonalną zabawę w chowanego z pikselowym Toadem (bez konieczności używania Amiibo tym razem). Krótkie doświadczonko z danym poziomem zamienić można w krótkie doświadczenie, a konieczność powtarzania wszystkiego, by osiągnąć znaczek „100%” (oraz zobaczyć wspomniane już ultratrudne Mummy-Me Maze), nie razi. Poza tym w Captain Toadzie działa też taki podstawowy urok - gra jest prześliczna, cieszy gałki oczne tymi światami na wzór średniej wielkości zestawów LEGO, budzi w głębi duszy brzdąca, który dopiero rozpoczyna przygodę z grami wideo. Przez większość czasu nie depcze go bezlitośnie, jak Tropical Freeze, a gdy w swojej pociesznej formie kreuje znajome światy z Super Mario Odyssey, moje serce się po prostu topi. Ach, weteranów ostrzegam, że nowych etapów jest zaledwie garstka i zdecydowanie nie są wystarczającym argumentem, by na półce stawiać drugiego Kapitana. To taki drobny bajer na wyłączność dla maksymalnych kolekcjonerów, dodatkowo przypłacony brakiem poziomów z 3D World, które stanowiły drobny bajer na wyłączność na Wii U. Coś za coś.
Brak padleta oznacza przerzucenie „smyranych” elementów na kropkę kontrolowaną żyroskopami w kontrolerze, gdy gramy w trybie stacjonarnym. Działa to bez zarzutu. Jeśli traktujecie jednak Switcha przede wszystkim jak platformę przenośną, ten aspekt Was w ogóle nie dotyczy. Interesująca jest opcja kooperacji dla dwóch osób, tylko i wyłącznie na pojedynczych Joy-Conach. Jeden z nas steruje protagonistą (lub „-stką”, bo luba Kapitana często gra tutaj pierwsze skrzypce), drugi… obraca kamerą oraz oferuje wsparcie artylerii (nieograniczona liczba pocisków). To świetne rozwiązanie do „zerowania” Treasure Tracker z pociechą. I jeśli macie ogarniętego kumpla, w ten sposób finalne wyzwanie nie powinno sprawić większych problemów. Eksperymentalne multi ucieszy z pewnością każdego, kto w podobny sposób bawił się z Odyssey. Ja sprawdziłem je wyłącznie przez poczucie dziennikarskiego obowiązku.
Nie obowiązek, a ciekawość każe mi zaś wspomnieć, że Captain Toad ukazał się ostatnio nie tylko na Switchu. Dokładnie, Nintendo nadal usilnie walczy o dobre samopoczucie swojej starszej przenośnej platformy i grę w całości poświęconą oglądaniu kreatywnie przemyślanych obiektów ze wszystkich stron przeportowało również na konsolę bez prawej gałki. Żałuję, że nie otrzymaliśmy 3DS-owej edycji do testów, ale sugerując się recenzjami, nie tylko jakoś tam działa, lecz potrafi rozdziawić czasem szczękę. Nie wiem, czy zabieg był naprawdę potrzebny. Nie jestem pewny, czy powinno się nadal troszczyć o siedmioletni sprzęt (a nawet ośmioletni, bo wiemy już o kolejnych portach oraz remasterach zaplanowanych na 2019 rok!). Ale w jakiś sposób zasługuje to na szacunek. Zwłaszcza pamiętając, jak sporym sukcesem okazał się Pstryczek, i wiedząc, że mogliby (klasycznie dla tej branży) dwuekranowego dziadka całkowicie już olać. Mam jednak nadzieję, że mój wewnętrzny fan nie zmusi mnie do postawienia na półce jeszcze trzeciej wersji tego samego tytułu.
Kapitana warto poznać nie tylko dlatego, że ewidentnie zachwycił wiele osób w Kioto, mocno inspirując chociażby zeszłoroczną „Odyseję”. To zwyczajnie urokliwa, wystarczająco przyjemna w pojedynkę pozycja. Na Wii U mógł być rakiem-rybą, dzisiaj macha do Was drobną rączką w dość zabieganym okresie pomiędzy Mario Tennisem, Fortnitem, Hollow Knightem i Octopath Traveler, więc po prostu życzę mu, by choć raz znalazł taką publiczność, na jaką zasługiwał już cztery lata temu. Dołącza do Bayonetty, Mario Karta czy Donkey Konga jako kotlet, którego najpewniej nie pożałujecie.