Fist of the North Star: Lost Paradise - recenzja. Ken i Kaz dwa bratanki

Fist of the North Star: Lost Paradise - recenzja. Ken i Kaz dwa bratanki

Fist of the North Star: Lost Paradise - recenzja. Ken i Kaz dwa bratanki
Adam Piechota
01.11.2018 08:00

I do walki, i do szklanki.

Pełna szczerość: nigdy w życiu nie widziałem „Fist of the North Star”. Wiem o kultowym statusie anime, ale jeśli do tej pory nie było mi z nim po drodze, to niewielka szansa, bym zdążył ową zaległość nadrobić. Fakt ważniejszy: jestem specem od twórczości Ryu ga Gotoku Studio. Czyli… no, od Yakuzy. W tym konkretnym przypadku chyba jest to nawet ważniejsze od znajomości materiału źródłowego. Bo widzicie - Lost Paradise finalnie ucieszy najmocniej nie podstarzałych wielbicieli Kenshiro (choć ich również!), tylko nieco młodszych fanatyków gołębiego serca oraz żelaznych pięści Kazumy Kiryu. A czasem wręcz wystraszy swoimi podobieństwami do „głównych” gier deweloperów.

Elektroniczne Fist of the North Star to Yakuza 0 z tematyczną, licencjonowaną skórką. I to powie graczom o wiele więcej niż drobiazgowe wyliczanie wszystkich cech (którego nie odpuszczę, spokojnie). Dokładnie „zerówka”, nie „po prostu Yakuza” ani nie „szóstka” czy „któreś Kiwami”. Gra korzysta z większości animacji, pobocznych aktywności, systemu bonusowych wątków fabularnych, minimapki, silnika graficznego (60 klatek na sekundę!), sposobu eksplorowania miasta, gromadzenia lub używania przedmiotów oraz inicjowania drobnych pojedynków Yakuzy 0. Naprawdę. To JEST tamta gra.

Jedni odbiorą to jako koszmarną wadę Lost Paradise, inni uśmiechną się pod nosem. Nie bez kozery właśnie od tamtej produkcji niszowa seria Segi weszła na zachodnie salony i budzi już spory entuzjazm również poza granicami Japonii. Serce „zerówki” było dość osobliwe, przeciwne wielu współczesnym przyzwyczajeniom, lecz finalnie angażowało na tylu zapomnianych przez rynek AAA płaszczyznach, że swoją produkcję, do spółki z piątą Personą, doprowadziło do pierwszego szeregu najważniejszych tytułów z Japonii na wyłączność konsoli Sony. Jednak jeśli z Yakuzą 0 już próbowaliście i ni cholery nie mogła Wam siąść, możecie „Piąstkę” zawczasu wykreślić ze swojej listy życzeń.

Oczywiście, że studio Ryu ga Gotoku nie zlekceważyło z góry na dół bezwzględnego i na swój sposób komicznego charakteru materiału źródłowego. Wręcz przeciwnie - wszak mowa o świecie, którego bohaterowie łażą od wyniszczonego miasta do wyniszczonego miasta, długo patrzą smutnymi oczami w daleki horyzont, mają mięśnie niczym zawinięte w siatkę spore kawałki mięsa, a gdy muszą (niechętnie) stawić komuś czoła… jednym precyzyjnym dotykiem doprowadzają ciała przeciwników do groteskowej eksplozji, dając entuzjastycznemu narratorowi chwilę zwolnionego czasu na wykrzyknięcie skomplikowanej nazwy użytej właśnie techniki. Niewielu deweloperów odnalazłoby się w takim uniwersum lepiej. Ale też żaden nie dodałby mu (bez niszczenia oryginalnego stylu) tylu swoich własnych cech.

Główny, przepełniony wysokimi stawkami oraz angielskim voice actingiem rodem z tłumaczeń anime (można przełączyć na oryginalny, choć ostrzegam stałych bywalców Kamurocho, że czeka ich kolejne deja vu) wątek fabularny balansuje gdzieś na granicy fanowskiej fikcji oraz serialowych „wypełniaczy”. Jest nawet powalające „nie miałem pojęcia, że on nadal żyje!”, gdy z oczywistych przyczyn powracają ukochani przez fanów bohaterowie.

Ważne jednak, iż scenariusz jakoś się trzyma i daje multum okazji do fenomenalnej młócki. Eksplozje juchy pięknie „podbijają” system walki z Yakuzy, a liczne quick time eventy - zamiast nudzić - wpasowują się idealnie w kosmiczny charakter Fist of the North Star. Z nieukrywaną radością stopniowo rozbudowuję umiejętności protagonisty i każdą wolną chwilę spędzam na arenie gladiatorskiej. Byle tylko móc „wybuchnąć” kolejnych kilkudziesięciu przyjemniaczków. I choćby już dlatego stałem się nowym fanem Lost Paradise.

Ale potem dochodzą otwarte miasto oraz wszelkie „yakuizmy”, które dwa lata temu na siedemdziesiąt godzin przykuły mnie do konsoli. Pragnąc wykorzystać maksimum tego, co leżało gotowe już po „zerówce”, Sega zaczyna co prawda zjadać własny ogon - maszyny arcade lub prowadzenie własnego klubu z panienkami to miłe aktywności poboczne, tylko ile sensu sprawiają w tak odmiennym uniwersum? - powodując u weterana wyłącznie delikatnie pobłażliwy uśmiech na twarzy. Wiem jednak, ilu niezaznajomionych z Kazumą sympatyków japońszczyzny przyciągnie Lost Paradise i… współczuję ich najbliższym, gdy gra rozłoży już (powoooooli) wszystkie karty na stole. Dwadzieścia godzin potrzebne na zobaczenie napisów końcowych rach-ciach przemieni się nawet w kilkadziesiąt więcej.

Nie jest też tak, że deweloper wszystkie pomysły na ubarwienie zabawy skopiował żywcem z Yakuzy. Na każdy „ctrl+c, ctrl+v” przypada po jednym dziwactwie wymyślonym specjalnie na potrzeby tego projektu. Postapokaliptyczny baseball w formie obijania niegrzecznych motocyklistów gigantycznym, zardzewiałym prętem zasługuje na wzmiankę, lecz nawet on do spółki z rytmicznym „leczeniem” w szpitalu ustąpią miejsca na szczycie dorabianiu pieniędzy w lokalnym barze. Kenchiro w wielu aspektach przypomina Kiryu - na pewno obaj z podobną powagą podchodzą do najbardziej lakonicznych czynności. Gdy zobaczycie, jak wykorzystuje swoją znajomość sztuk walki przy robieniu drinków dla styranych codziennością mieszkańców miasta (o ile jeszcze nie zaspoilerował Wam tego YouTube), będziecie mieli ochotę powstać i klaskać. Serio. To jest tak bezgranicznie głupie, że wzrusza.

Siłą rzeczy zmienia się również ogólna atmosfera eksplorowania świata. Realistyczną oprawę zastąpiła mieszanina ładnego cel-shadingu i naprędce sklejonych lokacji. Zaś Eden, czyli tytułowy „raj”, nie może nawet mierzyć się z charakterem szlifowanego od dekady Kamurocho. Jest mniej szczegółowy, nudniej skonstruowany, prostszy. Staje się najzwyklejszą planszą, kartonikiem pod następne rzuty kostką. Podobnie jak otaczająca go pustynia, którą przemierzamy zdezelowanym samochodem. Tam szczególnie zauważycie, że korzenie silnika tej produkcji doskonale pamiętają czasy minionej generacji. Jasne, Lost Paradise to budżetówka dla określonej niszy. Ale gdyby doczekała się kontynuacji albo, o rany, na stałe weszła do ramówki Segi, od gruntownego przemodelowania środowiska należałoby tutaj zacząć.

Kopiarstwo oraz wygoda deweloperów wpływają na „profesjonalną” ocenę finalnego produktu, ale w żaden sposób nie kruszą czystej radości ze zwykłego grania. A jeśli piszę to ja, będąc po solidnym wyciśnięciu Yakuzy 0, coś musi być na rzeczy. Fist of the North Star jest wystarczająco „bezpieczny”, bym nie czuł, iż angażuję się w coś całym sobą w sezonie, który temu zdecydowanie nie sprzyja, a jednocześnie na tyle „inny”, żeby znajome wspomnienia nie powodowały u mnie ziewania. Serio. Nieszczególnie paliłem się do tego zlecenia od naczelnego, ale dzięki jednemu czytelnikowi poznałem bodaj najbardziej rajcującą pozycję jesieni.

Tak. W pewnym sensie Lost Paradise stanowi dokładne przeciwieństwo Red Dead Redemption 2. Nie skupia się w ogóle na wyższych doznaniach, nie ma potrzeby udowadniać czegokolwiek. Ale gdy po tych pięciu czy sześciu godzinach rozkręca się na dobre, dostarcza przefiltrowaną, nieskrępowaną zabawę. Czysta gra wideo. Głupawa, efektowna, z ogromną zawartością i sporym dystansem do samej siebie. Jedna z ciekawszych alternatyw, jakie możecie teraz wybrać. A fani oryginalnego anime to niech nawet nie zastanawiają się przez sekundę.

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (5)