Finding Paradise in the Spotless Mind - recenzja
Reżyser Kan Gao zdecydowanie spuścił z tonu w kwestii emocjonalności względem pierwszej części cyklu, jednak nie mogę uznać tego za wadę - teraz łatwiej zauważyć, że Finding Paradise to nie tyle udany, a przemyślany sequel. Rozprawia się nie tylko z przypadkiem kolejnego pacjenta Sigmund Corp. - jeżeli „To The Moon” było wyciskającą łzy podróżą wstecz, to drugi epizod naprawiania wspomnień emerytów przeczy istnieniu swojej poprzedniczki. Ale przejdźmy do rzeczy.
02.01.2018 | aktual.: 02.01.2018 16:24
Nie-realizm psychologiczny Nie mam zamiaru ukrywać, że najnowsza przygodówka Freebird Games to sequel, element trylogii (albo i większej całości). Widać to w budowie scenariusza, widać w moim zaangażowaniu emocjonalnym. Trudno obyć się bez porównań do pierwszej części, kiedy proces ekspozycji postaci nowego pacjenta (więc także jego rodziny, otoczenia) jest przeprowadzany jak w To The Moon. W końcu to rutynowa praca bohaterów, pracowników Sigmund Corporation, których już wcześniej poznaliśmy: dr Evy Rosalene i dr Neila Wattsa. Ich wątek, ściśle powiązany z poznawaniem losów podopiecznego, także jest rozwijany, a zważając na epilog TTM przeplata tę rutynę z thrillerem.
Całe napięcie i ładunek emocjonalny budowany jest bez eksperymentów - przez dotarcie do prawdy, czyli przyczyny obecności „lekarzy” przy łożu śmierci emerytowanego pilota Colina Reedsa. A ta leży pośrodku. To znaczy, pośrodku osi czasu życia Colina. Jeśli pamiętasz jak działała maszyna do dłubania przy wspomnieniach (a działała chronologicznie wstecz), to już tak nie działa. Teraz my, razem z Wattsem i Rosalene, błądzimy po omacku, bo kiedy życzenie Johna Wylesa było już zawarte w tytule pierwszego epizodu, tak Colin Reeds nie potrafi lub nie chce sprecyzować czego żałuje, co chciałby zmienić. Szybko odkrywamy przesłanki, które świadczyłyby o szczęśliwym życiu obecnego seniora – spełnił się w zawodzie, zwiedził pół świata i założył rodzinę. Co prawda nie obyło się bez małych potknięć wynikających z uroczej niezdarności naszego bohatera w połączeniu z przeciwnościami losu, ale liczył się z nimi przychodząc do konsultantów Sigmund Corp.
Jego najbliższa rodzina, czyli żona Sofia i syn Asher nie wyglądali na zadowolonych w momencie konfrontacji z korporacją (nawet w porównaniu z „niezadowoleniem” nad stanem zdrowia bliskiej osoby), bo Colin nie chciał im wyjaśnić powodu zgłoszenia się do Sigmund. Dlaczego?
W obłokach Odpowiedź na to pytanie to moment, w którym dalsza część Finding Paradise prawdopodobnie nie wystarczy i trzeba sięgnąć po, wydane 3 lata wcześniej, jednogodzinne A Bird Story. Wbrew pozorom jest bardzo potrzebnym wstępem, który bez słowa zamyka pięć godzin opowieści z życia pacjenta do tak krótkiego czasu. To zasługa wyobraźni małego Colina i wręcz baśniowego usposobienia fabuły. W Finding Paradise sednem sprawy staje się rozliczenie emeryta z dzieciństwem, a właściwie – procesem dorastania. Z tego powodu wpływ lekarzy na pacjenta wydaje się być rozmyty, a ich bierne role obserwatorów kolidują z samym pomysłem na serię To The Moon. Próżno tu szukać satysfakcji z wykonanego zadania, ale bez jakichkolwiek prób wprowadzenia interaktywności gry Kana Gao nigdy nie pełniłyby funkcji poprawienia poziomu ego publiczności.
W mojej opinii, najważniejszym elementem obyczajowych opowieści pozostaje tempo, zawsze nieznacznie mijające się z tym niesprecyzowanym złotym środkiem. Kanadyjski reżyser nawet skacząc po wyrywkach z życia pacjenta trzyma je krótko na smyczy, aż do przejrzyście podanego apogeum, kiedy to nieznacznie poluzuje uchwyt. To śmiałe, ale także przemyślane posunięcie (przynajmniej na takie wygląda) – zaufanie i całkiem spory rozgłos zdobył przez pierwszą część serii. Z drugiej strony, wiąże się to z minimalnie rozcieńczoną treścią - kilka mało znaczących scen (czytaj: fan serwis) i żarty wykraczające poza świat Finding Paradise, czyli nawiązania do popkultury oraz „podśmiechujki” z branży. To dialogi pozostają głównym medium gagów i ogólnie fabuły, a ich większość jest prowadzona przez Evę i Neila. Bez konfrontacyjnej relacji tej dwójki (przypominam, że do wrażliwej pani doktor przypięto typowego geeka, specjalistę od sprzętu Sigmund) konwersacje mogłyby się okazać ekstremalnie zwyczajne.
Tu miał być opis rozgrywki i kwestii technicznych, ale jedno nie istnieje, a drugie opiera się na silniku RPG Makera. Z tego powodu, bez żadnych wyrzutów sumienia, mogę przejść do OST Finding Paradise. Myślałem, że 2017 należy do Micka Gordona (Wolfenstein: TNC) i Darrena Korba (Pyre), ale tylko dlatego, że w zasadzie zapomniałem o premierze omawianego tytułu. Kan Gao już w To The Moon pokazał swoje wyczucie i zdolności artystyczne. Jak można się domyślić, na krążku dominuje muzyka klasyczna, duża ilość brzmień pianina, wiolonczeli i skrzypiec (najlepszym przykładem jest główny utwór „Time is a Place”), są także powroty z poprzedniczki, np. „Having Lived”. Przestrzegam - wszelkie próby ignorowania występów Colina i jego żony zakończą się fiaskiem. Zwłaszcza, że muzyka jest ściśle połączona relacją tej dwójki.
Nie potrafię wyrazić tego, jak dobrze się czuje nie musząc użerać się z dwoma elementami gry (podkreślam – GRY) zawartymi w tytule akapitu. Jeżeli pojawia się ten pierwszy, będzie parodią (chociażby eRPGowego rodowodu engine’u), a problemy z tym drugim nie występują. Dlaczego więc Freebird zajmuje się grami? Uwaga, truizm - praktycznie każdy pomysł na scenariusz zaczyna się od przeżyć autora, jakiegoś impulsu. Ale nie przewracaj jeszcze oczami, przecież w filmie ten impuls szybko zanika pod wpływem całego sztabu twórców. W książce i komiksie szansa na odarcie produktu z osobistych wpływów znacznie maleje, ale sprzedawanie do nich audio ma tyle samo sensu co wydanie A Bird Story trzy lata przed Finding Paradise. Gry indie to kompromis, kompromis, który można stworzyć w swoim domu. A drugiej wizyty w domu Kana raczej nie zapomnę.