Ekranizacje nie są gorsze od samych gier

Ekranizacje nie są gorsze od samych gier

Ekranizacje nie są gorsze od samych gier
marcindmjqtx
23.04.2010 18:38, aktualizacja: 15.01.2016 15:48

Na to, że nie ma dobrych ekranizacji gier komputerowych, narzekano już wiele, wiele razy. Ostatnio tekst na ten temat pojawił się na Gamecornerze. Polygadka też poświęciła temu ze 20 minut. I będzie się o tym pisać, i mówić jeszcze dziesiątki razy. Ba, młodym i głupim będąc, też tak czasem pisałem i mówiłem. Potem zmieniłem zdanie.

Pomijając Uwe Bolla, który jest wyjątkowym "artystą", w większości te marudzenia są przesadzone. "Egranizacje" są kiepskimi filmami, ale głównie dlatego, że tofabuły gier komputerowych nie nadają się do kina.

Przykład: "Max Payne" - "Niestety ktoś uznał, że lepiej przyciąć historię i wrzucić parę fajnych strzelanin". Fabuła obu mrocznych gier o tym gliniarzu (i jej przedstawienie) jest dla mnie wzorcem, który powinien być wystawiony za szybką gdzieś w Sevres, aby projektanci i deweloperzy przychodzili, i podziwiali, zanim zabiorą się za obmyślanie swoich produkcji. Bez wahania poszedłem na film do kina. I nie zawiodłem się. Mimo że zabrakło kilku patentów fabularnych z gry i pojawiły się jakieś anioły w narkotykowych wizjach. Licencia poetica, żadne tam świętokradztwo ani "deptanie przeszłości ołtarzy". Klimat był, akcja była, główne wątki były. Film nie zachwycał, ale też niczego więcej się nie spodziewałem.

Dlaczego nie byłem zawiedziony miernością filmu? Bo my, gracze, często tak się jaramy dobrą fabułą do gry, że po prostu zapominamy, że jest ona po prostu wypełniaczem głupiego, bezsensownego wygrzewu. W którym bohater w pojedynkę (czasem w drużynie, ale... sami wiecie, jak boty są pomocne - i tak wszystko musimy robić sami) zabija setkami takich czy innych wrogów. Gry zręcznościowe o najlepszych fabułach (w moim rankingu: "Max Payne" 1 i 2, CoD4: MW, a nawet "Another World") są de facto naiwnymi strzelankami. I jeżeli na ich podstawie robiony jest film, to nie można od niego oczekiwać dzieła na miarę Almodovara czy nawet Tarantino. Przeciętna gra to jakieś 4 godziny rozrywki (przy bezbłędnym przejściu - a tylko takie, z oczywistych względów, nadaje się na film), z czego przez bite 3 h robimy dokładnie to samo (strzelamy do mobów) w różnych sceneriach. NO KTO BY TO W KINIE WYSIEDZIAŁ? Nawet wspomniany Tarantino nie zrobiłby filmu, gdzie zbyt długo morduje się przeciwników dokładnie tak samo.

Gry to zupełnie inna bajka. Gdy gramy, ważne jest, żeby rozgrywka przez większość czasu wyglądała tak samo, co najwyżej żeby było coraz trudniej. Bo wtedy lepiej grę opanować, łatwiej się nią nacieszyć. Jeżeli w pierwszym etapie będziemy strzelać a'la FPP, w drugim bombardować okolicę z AC130, w trzecim latać helikopterem, czwarta będzie skradanką, a piąta platformówką 3D a'la "Mirror's Edge" i żaden etap nie będzie się powtarzać, to nie nacieszymy się niczym i wszystkiego będzie za mało. Po prostu mamy zupełnie inne oczekiwania, gdy chodzi o gry i inne, gdy jeśli chodzi o inne media.

Owszem, w specyficznych przypadkach film może jak najwierniej oddawać grę. Przykładem udanego filmu będącego ciągiem nawalanek (takich jak w grze) był "Mortal Kombat", ten pierwszy. Przecież tam był świetny, jajcarsko-końcoświatowy klimat. Kapitalne walki (+ fatality!), świetna oprawa audio-wizualna (jak na tamte czasy, niestety już dziesięć lat później była niestrawna - sprawdziłem) i nawet FABUŁA. Może z gatunku żałosnych, ale i tak o niebo lepsza niż w grze. Mój inner child był zachwycony mimo, że sam film w oderwaniu od gry jest żenująco słaby.

O złych ekranizacjach możemy mówić w jednym przypadku: gdy scenarzyści w pogoni za dorabianiem opowieści zabiją klimat. Ten grzech popełniono przy "Doomie". Mamy tam świetne elementy z gry - stację badawczą na Marsie, twardzieli jako space marines (multiplayer co-op mode, ha!), BFG i piłę mechaniczną. I first-person perspective. Z korzyścią dla filmu zmieniono proporcje horroru i akcji na rzecz tej drugiej. Niestety, zamiast piekła i klimatów satanistycznych wymyślono eksperymenty genetyczne i, OMG, zastrzyk z 24-go chromosomu. Bardzo żałowałem, że akurat tego filmu nie robił inny znany rzemieślnik od ekranizacji: Paul Anderson, koleś od "Mortal Kombat" i "Resident Evil", ale także od "Event Horizon". To mógłby być dużo fajniejszy kawałek kina, gdyby go utrzymać w klimacie "Horyzontu zdarzeń". Zresztą akurat "Doom" jest świetną ilustracją tekstu Tadka Zielińskiego, który stwierdził, że filmowcy traktują nas jak idiotów. A jak mają nas traktować, jeśli robiąc filmy na podstawie gier widzą, jak miałkim materiałem się ekscytujemy? Poza tym, jak ponoć mawiał mistrz Wajda "spoko, szkoły przyjdą".

Nie możemy narzekać na to, że filmy na podstawie gier są słabe. Gry po prostu nie są dobrym materiałem do filmowania, przynajmniej jeśli chodzi o fabułę. Rotten Tomatoes tylko jednemu filmowi "growemu" przyznał ponad 40%: "Final Fantasy: The Spirit Within", którego fabuła też nie była odwzorowaniem żadnej konkretnej gry. Być może nadchodzący "Prince of Persia" będzie w końcu uznaną ekranizacją, ale jeśli tak - to nie dlatego, że fabularnie będzie toczka w toczkę jak którakolwiek z gier tej serii, a raczej dlatego, że robią go ludzie, którzy znają się na widowiskowych filmach przygodowych i trzykrotnie zignorują tak dużą część fabuły gry, jak tylko to będzie możliwe. Obstawiam, że podobnie będzie przy blizzardowym "Warcrafcie". Albo adaptacja będzie wierna, albo ładna. Jak w Wyborczej pisał Wojtek Orliński, podobnie było z pierwszą udaną ekranizacją komiksu - "Batmanem" Burtona. Hardkorowi fani komiksu potrafili tuzinami wymieniać tragiczne przeinaczenia (znam takich, których do białej gorączki doprowadzało zakończenie, w którym Joker GINIE). A jednak film okazał się sukcesem, bo nie był wierny tylko ładny. Argument z sali o doskonałym i jednocześnie wiernym oryginałowi "Sin City" i już nieco gorszych "300" i "Spirit" odrzucam jako niezorganizowany. To inna bajka - te filmy są niemal animacjami, a nie "zwykłymi" filmami i oglądając je czuć, że po prostu ogląda się komiks. Gdyby w takiej konwencji zrobić film na podstawie gry, mielibyśmy 90 minut widoku FPP lub zza jeżdżącego po ulicach samochodu. Może kiedyś ktoś się pokusi o taki eksperyment, ale nie sądzę, aby był udany.

Zastanawia mnie jedno: gdyby "Zombieland" nazywał się "Left 4 Dead - The Movie" i gdyby zmienić w nim dosłownie parę drobiazgów (dodać kilku specjalnych zarażonych, parę plakatów CEDA) - film by nie ucierpiał, a byłby w pełni uprawnioną ekranizacją. Taki sam klimat jak w grze, 4 ocalałych, podobne motywy (np. wesołe miasteczko), nawet event z Billem Murrayem też pasujący do L4D.

Pewnie część graczy byłaby święcie oburzona, że czemu nie wszystko jest tak jak w grach, ale ciekaw jestem, czy wśród nie-graczy film zebrałby podobnie pozytywne oceny. Obawiam się, że 20 lat robienia mniej lub bardziej udanych adaptacji wyrobiło temu "gatunkowi" taką opinię, że każda nowa produkcja jest coraz trudniej przełamać stereotyp. A to nie w filmach jest problem, ale w grach.

Każdy ma prawo do swojego guilty pleasure. Jedni z przyjemnością oglądają filmy z Bollywood, inni adaptacje gier, w które lubili grać. Z dwojga złego wolę ekranizacje gier.

Jakub Gwóźdź

The Edge of Real Life

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)