Ej, a graliście w... Yakuzę?
Ma na karku niemal równo dekadę, więc nie jedna, a dwie przepaście w naszej branży. Ale gdy jakiś tytuł rozpoczyna wielką, splecioną scenariuszem serię, to pozostaje wiecznie żywy.
Sega ze swoim pierwowzorem robi, co tylko może, by umożliwić chętnym rozpoczęcie przygody Kazumy po bożemu, od początku - najpierw odgrzewana wersja HD na PS3, dwupak z „jedynką” i „dwójką”, teraz, miesiąc temu zaledwie, Yakuza Kiwami na PS4, czyli pełnoprawny remake w wersji na bogato.
Przepraszam - Sega robi, co może, jednak tylko na rynku japońskim. Bo u nas nie było kolekcji HD, a na Kiwami, jeśli już, możemy poczekać nawet ze trzy lata. Relacja między anglojęzyczną częścią świata a Yakuzą nigdy nie należała do łatwych. Kilku odsłon nie doczekaliśmy się wcale, inne przychodzą, gdy w Japonii nikt już o nich nie pamięta. Temat na zupełnie inny tekst, serio. Ja o „jedynce” tylko. Gdy piszę te słowa, Europejczyk może poznać pierwowzór wyłącznie na PlayStation 2.
(PS2) Yakuza intro
Ale przecież tak wielu z nas posiada jeszcze sprzęty szóstej generacji, prawda? Zabawne, bo gdy Yakuza wyszła, całkowicie ją zignorowałem. Pamiętam hasło przebijające z prasy: „japońskie GTA”. A ostatnim, czego wtedy potrzebowałem, było jeszcze jedno GTA (japońskie w dodatku!). To był okres epigonów - True Crime, Godfather, Scarface itp. Każdy próbował uszczknąć kawałek tortu Rockstara. I gangsterka wychodziła graczom bokiem, zupełnie jak dzisiaj ubiprodukty.
To fajny przykład złego marketingu. Bowiem Yakuzę można było nazwać wieloma epitetami, ale z całą pewnością nie kolejnym klonem GTA. Miała maleńką piaskownicę i ogólnie gangsterski klimat - na tym kończyły się jakiekolwiek podobieństwa. Zamiast strzelanki TPP z symulatorem pirata drogowego proponowała beat 'em up w szatach fabularnej sagi mafijnej. Lwią część zabawy spędzało się na ulicznym obijaniu nieprzyjaznych mord, z systemem walki pamiętającym czasy wyciągania od rodziców ostatnich drobniaków na ten automat z Punisherem.
I bardzo nietypowe połączenie: klasyczna naparzanka ciągnięta przez piętnaście godzin dużym, rozciągniętym na dekadę czasu akcji scenariuszem. Z wieloma motywacjami, ukrytymi intencjami, śmiertelnymi wrogami, przyjaciółmi z dzieciństwa, obowiązkową amnezją, wielką literą pisaną Zemstą oraz automatem z pluszakami. W tym ostatnim skumulujmy duchową spuściznę po Shenmue, wszelkie poboczne aktywności, podrywanie hostess czy zamawianie kawy w przydrożnej knajpce. Bo pierwsza Yakuza nie miała tego jeszcze zbyt dużo, zwłaszcza w porównaniu do oceanu możliwości w „czwórce” lub „piątce”. 70% czasu zabawy poświęcisz na główny wątek, a zaledwie 10% na poboczne drobnostki.
Co z pozostałymi dwudziestoma procentami? To zależy od Ciebie, czy wolisz herbatę, czy kawę, czy też być może yerbę. Bo loadingi Yakuza ma bezwstydne. Co chwilę, w trakcie przerywników, przy zmianach ujęć kamery, przed walką, przy restartowaniu walki, po walce - istny koszmar. Bardzo możliwe, iż jakichś pobocznych minigierek nigdy nie odkryłem właśnie z niechęci przed czarnym ekranem z „now loading”. Wolałem nie schodzić za często z głównego toru, żeby tylko skrócić ich ilość w pojedynczej sesji. Ale za to nabyłem umiejętność czytania w przerwach między walkami i ogarniania w ten sposób nowinek z branży w trakcie grania.
Sega wyłożyła sporo kasy, by ich kasowy (przynajmniej na rynku japońskim) produkt wylądował z hukiem po anglojęzycznej stronie barykady. Oznaczało to przede wszystkim bardzo niesławny już dzisiaj dubbing. Obecnie jesteśmy przyzwyczajeni, że Yakuzę serwuje nam się z oryginalnym audio i to właśnie najprawdopodobniej przez „jedynkę”.
Zebrano do niej śmietankę voiceactingową (Micheal Madsen, Eliza Dushku, Mark Hamill!), która odwaliła bardzo kampową robotę. Czyli tak źle, że aż fajnie. Choć wymową daleko od charakteru gry. Niestety, były to czasy płyt DVD i jeśli wydawca upchnął na płytę jedną ścieżkę dźwiękową, nie było mowy o dodatkowym zawarciu oryginału, tak w razie czego. Dlatego po miażdżącym odbiorze angielskiego dubbingu w „jedynce” postanowiono już nigdy doń nie wracać. I ostał nam się taki rodzynek. Jedyna gra w serii, którą trzeba przechodzić w innym języku. Ale przynajmniej Majima, jedna z postaci, śmieje się głosem Jokera (Hamill).
Koniec końców wciągnąłem Yakuzę i „weszła”, mimo wszelkich archaizmów. Bo gdy przychodzi co do czego, jest to beat 'em up, a moje pokolenie nie przejdzie obok tego wymarłego gatunku obojętnie. Napawałem się każdym uppercutem, z radością wprasowałem setki buziek w asfalt, z niegasnącą fascynacją wykonywałem finishery dziecięcym rowerkiem. Być może system walki jest nieco za płytki przez co gro losowych pojedynków na ulicach miasta przebiega zbyt podobnie, niemniej ze świecą szukać podobnej satysfakcji, gdy Twój cios „siądzie”. Znajomi świadkami, potrafiłem ryknąć po męsku w chwili triumfu. Kudosy w tym miejscu dla ścieżki dźwiękowej, bez niej zabrakłoby połowy „efektu łał”.
Niech to posłuży za odpowiedź na pytanie, czy warto się jeszcze pierwszą przygodą Kazumy interesować. Kiedy drażni, to drażni w przedpotopowy sposób. Kiedy cieszy, cieszy oldschoolowo. Był w tym niemały potencjał, któregośmy, jako anglojęzyczna część graczy, nie dostrzegli. Dlatego tyle przepraw mamy dzisiaj z premierą następnych części - być może jesteśmy współwinni.
Cyfrowa dystrybucja, zastosowana chwilę temu przy „piątce”, wydaje się lepszym środkiem transportu dla Yakuzy. Mniejsze ryzyko, większe chęci dostarczania nam (zawsze) zaległych odsłon? Trzymam kciuki. Tłumaczenie Kiwami uważam za obowiązek Segi. Odkuliby się za brak kolekcji HD na PS3 i niemal zerowe szanse nadrobienie oryginału poza mikro środowiskiem retrokolekcjonerów. Ale tych kilkunastu ze śmigającymi Czarnulkami gorąco zachęcam do pierwszej wizyty w Kamurocho. Zęby się posypią, zapewniam.
Adam Piechota