Ej, a graliście w... Star Wars Episode I: Racer?
Gwiezdne Wojny miały szczęście do gier. Kilka wpadek było, ale przy takiej skali popkulturowego szaleństwa nie było szans ich uniknąć. Kto nie grał w Racera, mógłby łatwo go skreślić. Bo ani gra akcji, ani FPS. No i w dodatku unosi się nad nim mroczne widmo "Mrocznego Widma". Kto grał, ten wie, że pompowała do krwi adrenalinę prawie tak sprawnie jak Wipeout czy inne Hi-Octane.
23.11.2015 | aktual.: 15.01.2016 15:36
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Bluźnierstwo? Przesada? Nie tym razem. To jeden z tych tytułów, którym znana licencja nie jest potrzebna. Zabierzcie ze Star Wars Episode I: Racer całe Gwiezdne Wojny, a i tak zostaniecie z superszybkimi wyścigami niesamowicie zróżnicowanych pojazdów, w których walka na torze jest bardzo dosłowna.
W takiej zabawie szalenie ważne są wrażenia audiowizualne. To z nich rodzi się uczucie pędu, prowadzące z kolei do spoconych łap na padzie, szybszego oddechu i konieczności ograniczenia mrugania tylko do bezpiecznych prostych. Chwila dekoncentracji i było po tobie. W wariancie nieco bardziej optymistycznym - któryś silnik zaczynał się palić. Śmieszne, ale odgłos tych wielkich podwójnych turbin, które ciągnęły za sobą pilota zmodyfikowanego przez Anakina Skywalkera ścigacza pamiętam do dziś.
Racer brzmiał i wyglądał kapitalnie, ale piękne miał także wnętrze. Inni piloci mieli swoje charakterki, co nadawało rywalizacji na trasie wyjątkowego posmaku. Po skopaniu tyłka Sebulbie człowiek czuł się jak Rocky wznoszący pięści do góry po znokautowaniu przeciwnika. Stopniowo odblokowywaliśmy innych pilotów oraz ich maszyny. I tu gra również błyszczała, bo spośród tych ponad 20 ścigaczy każdy prowadził się inaczej. Do tego stopnia, że zwykle po zmianie maszyny na inną kręciłem nosem i chciałem wrócić do poprzedniej, którą już znałem. Ale po kilku wyścigach to uczucie pryskało, człowiek uczył się jej charakteru i mógł już na chłodno zdecydować, czy pasuje do osobistych preferencji.
Wyczucie maszyny było ważne z dwóch powodów. O niesamowitych prędkościach i towarzyszącym im uczuciu pędu już pisałem. Tym drugim były tory, po których przyszło się ścigać tej bandzie galaktycznych szaleńców. Daleko im było do spokojnych piaszczystych czy asfaltowych owali. Częściej próbowały zmieść pilotów ze swojej powierzchni sztuczkami, których nie powstydziłby się Motorstorm: Apokalipsa. W Racerze zawsze jechało się na krawędzi - swojego refleksu, możliwości maszyny czy dosłownie - na krawędzi nad przepaścią. A niedaleko zwykle był inny pojazd. Z pilotem, który wiedział, że walcząc w takich okolicznościach na śmierć i życie, można bez wyrzutów sumienia posunąć się do nieczystych chwytów.
Star Wars Episode I: Racer
Starsze gry mam we wspomnieniach często spięte z emocjami. Po tym poznaję te, które naprawdę zrobiły na mnie wrażenie. Chciałem napisać "Eja" o Gwiezdnych Wojnach, ale nie wiedziałem o których. Tyle ich było. Wiadomo, że przelot obok Gwiezdnego Niszczyciela w X-Wingu z 1995 roku robił NIESAMOWITE wrażenie. Na serwerach Jedi Knight 2 spędziłem więcej czasu niż we wszystkich Quake'ach, zasilając grono tzw. "assfighterów", którzy korzystali ze stylu walki mieczem świetlnym, w którym najmocniejsze ciosy zadawało się za siebie. Gdy dzisiaj zobaczyłem atak na Gwiazdę Śmierci z Rogue Squadron trochę posmutniałem, bo ja pamiętam go zupełnie inaczej - emocjami: czekaniem aż Han dołączy do bitwy i celebracją momentu odpalenia torped. Ale te gry to klasyka. Każdy je zna.
Natomiast Star Wars Episode I: Racer chyba nie doczekał się uznania, na jakie bezsprzecznie zasługuje. Zgodzicie się?
Maciej Kowalik
"Ej, a graliście w..." to cykl, w którym będziemy blogować o grach, o których chcemy Wam coś opowiedzieć. Mogą być stare, mogą być nowe, mogą być świetne, a mogą okazywać się też crapami. Grunt, że zmusiły nas do podzielenia się z Wami historyjką.
A może i Was zachęcą do podobnych opowiastek? Śmiało. Ślijcie je na kontakt@polygamia.pl Może trafią na stronę.