Ej, a graliście w... SSX?
Plaże, kąpieliska, blond plastik w szortach, budy z hotdogami i wszechobecny upał - przecież to i u nas znajdę. Nawet jeśli zderzenie z rzeczywistością co roku jest wyjątkowo bolesne. Dla mnie wakacyjny klimat w przestrzeni wirtualnej znajduje się kilka tysięcy metrów nad poziomem morza.
W trakcie typowego dla studenckiego żywota walizkowego wariactwa, do rodzinnego gniazdka zwiozłem sobie PS4, Wii U i 3DS-a. Żyć nie umierać? Bynajmniej. Po prostu jestem przygotowany do nadrobienia kilku zaległości z tegorocznej kupki wstydu (odkąd piszę na Poly, głupio odpuszczać ważne tytuły, bo potem można walnąć brzydkiego byka). Ale jakimś cudem zapomniałem o najważniejszym - sprzęcie do SSX-a.
No i siedzę, łupię rankingowe mecze w Splatoona, niby nocki kolejne zarywam, a jednak wciąż odliczam czas do przyszłego tygodnia. Wtedy wakacje rozpocznę tak, jak przystało - na stoku.
SSX 3
Bywa, że kochane serie nie śpieszą się z kolejnymi odsłonami, jeszcze częściej jest tak, że od lat już nie istnieją. Biedny Naczelny ma swoje trzy „outy”, ja poszkodowany jestem mniej (choć o nowego Burnouta modlimy się chyba tak samo gorliwie), bo ostatni SSX, ten kontrowersyjny dla niektórych reboot, ukazał się w 2012 roku. Ale i wyniki sprzedaży, i spora część recenzji nie zwiastowały dalszego ciągu. Bardzo możliwe, że wtedy zrobiłem po raz ostatni ubera na nowym stoku.
Na czym polegał fenomen SSX-ów? Kiedyś byłoby to pytanie retoryczne, ale myśl o pokoleniu dojrzewającym BEZ pierwszej z tych „fajnych” marek EA napawa mnie gigantycznym strachem (w sumie bez obu, jeśli wierzyć w zgon Burnouta). Patrzy jeden z drugim na screeny, „meh, snowboard jakiś” rzucą pod nosem i wrócą do CoD-a.
SSX 3
Drżę jak młoda matka na widok paczki fajek w spodniach syna. SSX doszedł tam, gdzie - moim skromnym zdaniem - niewiele tytułów dobija. Podczas dwugodzinnej partyjki nie musiałem zaliczyć niczego, nie musiałem ruszyć w ogóle kariery do przodu.
Przez dwie godziny wracałem sobie na szczyt i puszczałem szalonym tempem w dół, słuchając wspaniałego soundtracku. Podziwiałem widoki. Wykonywałem monstrualne skoki (to zagłuszenie muzyki!), czesałem triki zawstydzające nawet młodszego mnie przy Tonym Hawku, lawirowałem między drzewami czy latałem na wojskowych „wiewiórach”. Ale to tylko w tej ostatniej odsłonie. W SSX grałem tylko dla samej przyjemności grania.
To, co napiszę, spotka się z gromkim śmiechem, ale nie przepadam nawet tak bardzo za drugą odsłoną serii, kultowym Tricky. To SSX 3 ze swoją gargantuiczną górą skradł moje serce. Dopiero tam mogłem zrobić sobie dwudziestominutowy wyścig, obejmujący większość tras z gry, połączonych sprytnymi ówcześnie „tunelami-loadingami”.
Sześćdziesiąt klatek na sekundę, o których nawet bym wtedy nie pomyślał jako o czymś ekskluzywnym i rzadkim, dziś wywołuje we mnie dziki zachwyt. A widoki...
Śmiejcie się, albo przyznajcie wraz ze mną: takich pocztówek nie szło wtedy opisać słowami nawet najlepszym kumplom. Trzeba było pokazać. I to SSX, do spółki z trzecim Burnoutem, skromnie wypchnął mnie w stronę rocka. Najpierw remiksem The Bitter End, potem całym zatrzęsieniem szlagierów w „czwórce”. Kudły nawet zapuściłem.
Tak, towarzyszyłem marce bardzo wiernie. Wyjątkowo podpasował mi nowy klimat odsłony „on Tour” (tej z możliwością przeskoku na narty), niezliczone godziny łamałem PSP w przenośnym porcie, dzielnie walczyłem o zrozumienie survivalowego, dubstepowego rebootu. Wracałem do śnieżnych harców regularnie w wakacje, gdyż tylko wtedy tę WOLNOŚĆ (caps lock nieprzypadkowy) doceniałem w pełni. To nie tak, że SSX „nie wchodzi” kiedy indziej. Po prostu szkoda psuć sobie ten cały eskapizm świadomością nadchodzącego egzaminu lub nastającego poniedziałku. I te ukropy za oknem jakby tracą swoją siłę, gdy ślizgasz się po skutej lodem jaskini. Gra, która chłodzi? Coś w ten deseń, poważnie.
SSX (2012)
Dziwne. Do gier pchnął mnie, jak przystało na mój rocznik i daty mi bliskie, „polski NES”, do Sony na lata przykręcił Szarak, ale najwięcej ukochanych wspomnień wiążę z szóstą generacją konsol. Czarnulką dokładnie. To był najwyraźniej ten magiczny moment ogarniania własnej pasji. Kiedy przekonujesz się, że naprawdę coś kochasz i „już raczej mi nie minie”. A może gry były wyjątkowo dobre?
Teraz, ponad dekadę później, gdy rzeczywiście okazało się, że „nie minęło”, a o pasji piszę dla całej Polski przecież, i kiedy nadrabiam dziesiątki ominiętych na platformach Sony perełek, wciąż z dumą w sercu potrafię przyznać się do uczucia względem SSX-ów. Wyjątkowe, bo było ich tak mało?
Nie. Wyjątkowe tylko ze względu na swoją wyjątkowość. Za nową odsłonę oddałbym z pięć kolejnych Call of Duty, a wciąż byłaby to za mała ofiara. Albo chociaż za jakiegoś starego SSX-a, ale przy sobie. Nie mogę inaczej zacząć wakacji. Mam, co prawda, SSX Blur na Wii, ale nigdy tego odszczepieńca nie próbowałem i...
No właśnie. Nigdy...
O, ja głupi!
Adam Piechota
--
"Ej, a graliście w..." to nasz wakacyjny cykl, w którym będziemy blogować o grach, o których chcemy Wam coś opowiedzieć. Mogą być stare, mogą być nowe, mogą być świetne, a mogą okazywać się też crapami. Grunt, że zmusiły nas do podzielenia się z Wami historyjką. A może i Was zachęcą do podobnych opowiastek? Śmiało. Ślijcie je na kontakt@polygamia.pl Może trafią na stronę. "Ej, a graliście w..." to nasz wakacyjny cykl, w którym będziemy blogować o grach, o których chcemy Wam coś opowiedzieć. Mogą być stare, mogą być nowe, mogą być świetne, a mogą okazywać się też crapami. Grunt, że zmusiły nas do podzielenia się z Wami historyjką.
A może i Was zachęcą do podobnych opowiastek? Śmiało. Ślijcie je na kontakt@polygamia.pl Może trafią na stronę.