Do widzenia, Dark Souls
Z zachwytem zacząłem grać we własną, nierecenzencką, a wiec nielimitowaną czasowo, kopię Dark Souls 2. Ale coś nie dawało mi spokoju. Jedna niezałatwiona sprawa. Odłożyłem Dark Souls 2.
04.04.2014 | aktual.: 15.01.2016 15:40
Nie robię platyn czy calaków. Nie pociągają mnie w ogóle, zwłaszcza jeśli wymagają ganiania za czymś i zbierania przedmiotów, by skończyć grę na 100%. Ale obiecałem sobie zrobić ją w Dark Souls - tym pierwszym. Bo chciałem wyciągnąć z tej gry wszystko, co się da. Choć wymaga to przejścia jej 2,5 raza jedną postacią na coraz to wyższych poziomach trudności: New Game, New Game+ i New Game++.
Kowal
Giant Blacksmith
Stoję u stóp kowala-giganta. Choć skulony w swej celi i tak góruje nade mną. Jego głos dudni w ścianach Anor Londo, ale to łagodny olbrzym. Swoim wielkim młotem stuka czule i z wyczuciem, mrucząc "Forge I can. Strong I am". Niektórzy gracze zabijali go podczas któregoś z przejść dla tego młota właśnie. Nie mógłbym. Wspominam, ile razy był dla mnie oparciem - najsympatyczniejszą postacią w zimnych murach kamiennego miasta. Kupowałem u niego wielkie strzały do łuku zabójców smoków, części zbroi giganta i zamieniałem dusze bossów w unikatowe bronie. Teraz też w plecaku czeka jedna. Miecz z duszy Sifa zrobiony, została mi tylko płonąca jasnym światłem dusza Gwyna, Lorda popiołów, ostatecznego bossa gry. To ostatnia broń do ostatniego trofeum: Knight's Honor, które wymagało ode mnie zebrania 50 unikalnych sztuk oręża.
Kot obgryzł rozpiskę broni, czarów, piromancji i cudów
Weteran Pierwsze przejście gry pamiętam mgliście, w Dark Souls gram w przerwami od ponad dwóch lat. Wiem, że było najdokładniejsze, z lizaniem ścian, sprawdzaniem każdej lokacji i wielokrotnymi próbami w trudnych miejscach. Ze sporą liczbą walk z innymi graczami Takie zgodne z duchem gry. Drugie bardziej pobieżne, głównie po to, by zdobyć jeszcze raz dusze bossów i wykonać z nich inny oręż do trofeum. Część miejsc pominąłem Już bardziej na luzie, choć i tak dłuższą chwilę spędziłem na parze Ornstein i Smough. To przy nich na NG+ odłożyłem grę na dłużej - częściowo z braku czasu. Zwani też Flipem i Flapem są zmorą graczy - jeden szybki i zwinny, rażący błyskawicami, drugi zwalisty i ciężki z młotem o obuchu wielkim jak moja postać. Gdy jeden padnie, drugi przejmuje jego moc. Musiałem przypomnieć sobie wszystko, co wiem o unikach oraz opanować zmianę broni w połowie walki - bo chciałem ich pokonać sam. Drugą zmorą jest Four Kings, pojawiające się bez końca upiory ze wspólnym paskiem zdrowia. Tu z kolei pomogła ciężka zbroja i najcięższy oręż, jaki mam: naładowany piorunami Zweihander+15. Rzadko wyjmuję go z plecaka, bo jest wielki i powolny. Ale jak już go wyjmuję, to sprawa jest poważna. A i on nie pomógł na Gwyna.
Lot do Anor Londo zawsze robi wrażenie
Lord Gwyn, Lord of Cinder nie był wielkim wyzwaniem za pierwszym razem. Czułem nawet lekkie rozczarowanie ostatnim bossem. Zwykły humanoid, nieco wyższy, szybki, ale nie przesadnie. Uzbrojony tylko w miecz. Za pierwszym razem pokonałem go parując jego ataki i zadając kontry, najmocniejsze ciosy w grze. Za drugim zupełnie mi to nie szło. Próbowałem wiele razy, sięgałem też po inne taktyki. Magii unikał, przez ciężką zbroję się przebijał. Szukając porad trafiłem na filmik Japończyka, który paruje jego ciosy bezbłędnie, nawet gołą dłonią. On zdradził mi, by blokować pierwsze uderzenie i parować dopiero drugie. Czułem się uskrzydlony i gotowy.
Oglądałem go. Próbowałem. Oglądałem znowu. W zwolnionym tempie. Próbowałem. Nic. Parowałem ciosy Gwyna 2-3 razy, a potrzebowałem z 6 udanych prób. On zaś potrzebował 3 ciosów, by mnie zabić.
Gwyn zafundował mi to, o czym do tej pory tylko słyszałem: desperację i frustrację. Złość na Dark Souls - czułem, że jeszcze jedna nieudana próba i odłożę tę grę, wszak nie muszę, platyna jest dobrowolna, a dwójka już na mnie czeka. Ale też wiedziałem, że jeszcze tylko dwa trofea - że nie mogę zrezygnować będąc tak blisko.
Dark Souls nauczyło mnie jednego: nie poddawaj się, na każdego jest sposób. Skoro kiedyś pokonałem Gwyna sam, to teraz mogę wezwać pomoc. Musiałem w tym celu stać się znowu człowiekiem - co z kolei sprawiało, że stawałem się podatny na najazdy innych graczy. W efekcie zamiast przyzwać kogoś na pomoc stałem się celem ostatnich graczy PVP, którym nie znudziło się polowanie na innych. Wszyscy uzbrojeni według jednego schematu: maska ojca o wykrzywionych rysach zwiększająca udźwig, ciężka zbroja: Havel, Smough lub Giant i wielka broń trzymana oburącz: miecz, maczuga, cokolwiek, co groźnie wygląda. Tzw. Giant Dads. I zero uczciwej walki, tylko próba wsadzenia nieblokowalnego potężnego ciosu w plecy. Absurdalnie silni, absurdalnie opancerzeni. Sam byłem taki przez chwilę, ale w końcu wróciłem do lekkiej zbroi i katany. Ta maska wygląda paskudnie.
Giantdad
Zabijali mnie, ale nie rezygnowałem, choć zapas Humanity spadał z odrodzenia na odrodzenie. W końcu poirytowany napisałem do jednego z moich zabójców - Japończyka, sądząc po pseudonimie:
To może teraz pomógłbyś mi z bossem? Chciałbym ruszać dalej. Nie odpisał. Czekałem. Może kiepsko sobie radzi z angielskim? Ale przecież napisałem prosto. Nie było odpowiedzi, ani znaków przywołania. Duchy rycerzy snuły się dookoła mnie, czułem się trochę jak ostatni wędrowiec w tej krainie. Wiedziałem, że są tu gracze - musiałem tylko dać im znać.
Z ograniczonych komunikatów, jakie pozwala zostawiać gra, ułożyłem wiadomość tuż u wejścia do ostatniej lokacji:
Need knight Need boss I can't take this Despair Need hope Minęło kilkanaście minut. Szczęśliwie, nikt mnie nie najechał. I nagle pojawił się znak. Biały. Znak przyzwania sojusznika. Wezwany nie był mrocznym tatuśkiem. Miał normalny hełm i zbroję, bastarda na ramieniu, wyglądał trochę jak poszukiwacz przygód. Dla mnie był zbawcą.
Jolly cooperation!
Podziękowałem, ale nie odpisał.
Gdy byłem już dużo dalej, w NG++, odezwał się Japończyk: chętnie pomoże. Podziękowałem i życzyłem powodzenia w kolejnych inwazjach. Każdy gra w Dark Souls tak jak lubi.
Turysta
Trzecie przejście było specyficzne. Początkowi bossowie nie stanowili problemów, znałem na pamięć lokacje. Szedłem więc spokojnie, rozglądając się dookoła. Jakbym żegnał się z tym światem. Trochę, jak pod koniec wakacji, gdy idzie się obejść znane kąty, by zobaczyć je jeszcze raz przed wyjazdem. Zatrzymywałem się w miejscach, które kiedyś tylko przebiegałem. Podziwiałem widoki, doceniając projekt graficzny tej gry. Ponownie odkryłem jej piękno.
Czułem się panem sytuacji. Zabiłem kilka postaci, które zawsze mnie drażniły, choć nigdy wcześniej tego nie robiłem. Dla kaprysu zabiłem Capra Demona, za te wszystkie problemy przy pierwszym przejściu. Do toksycznego szamba w Blighttown wszedłem tylnym wejściem, śmiejąc się z problemów, jakie miałem wcześniej. Na chwilę zatrzymała mnie pajęczyca Queelag, bo udało jej się zapędzić mnie w kozi róg i zalać lawą. Zawsze to robi, taki nasz mały rytuał. Pełne pułapek Sen's Fortress przeszedłem bez jednej śmierci, a golema podziurawiłem potężnymi czarami. Chodząc wspominałem, gdzie walczyłem z innymi graczami: na wąskich kładkach pośród bujających się toporów, na chodnikach i w salach Anor Londo, gdzie broniłem miasta przed najeźdźcami i sam najeżdżałem tocząc słabe, ale satysfakcjonujące mnie walki.
Ta sama postać, ten sam sprzęt, co na końcu gry.
A także w lesie, gdzie czekał mnie ostatni pojedynek.
Łowca
Jestem na samym dole mrocznego lasu, na bocznej ścieżce. Widzę już ognisko, ale nagle przesłania je mgła. Wiem, co to oznacza - gra laguje, jak zawsze, ale zaraz pojawi się komunikat o inwazji. Jestem na uboczu, decyduję się przeczekać. Las jest gęsty, może najeźdzca mnie nie znajdzie. Staję plecami do skalnej ściany. Noszony czarny strój ninja sprawia, że ledwo mnie widać. Dokładam Ring of Fog, stapiam się z otoczeniem. Słyszę go. Odgłos czaru wzmacniającego broń. Potem kroki. Stoję bez ruchu. Wyjmuję tylko różdżkę. Mam czas na czar lub dwa, zanim mnie zauważy. Widzę go. Nie zorientował się. Umieszczam na nim celownik i wywalam dwie Crystal Soul Spear. Znika mu jakieś 80% życia. Słabsze Soul Spear rozbijają się o skałę, bo zaczął uciekać. Biegnie, aż się kurzy, a ja idę powoli i ciskam czarami niczym bóg piorunów. Wiem, że pewnie go nie zabiję, bo słyszę, jak leczy się w oddali. Niehonorowo, ale honor odszedł z Lordran. Istotnie, czary się kończą. Wyciągam miecz, ale grę tak zlagowało, że koleś pojawia się za mną. Oczywiście Giant Dad. Zadaje ten swój cios w plecy, a ja cieszę się, że w sumie mogę iść dalej. Gdybym nie zamienił pierścienia wzmacniającego czary na Ring of Fog może byłoby inaczej. Nic to, wysyłam mu tylko wiadomość, choć zwykle tego nie robię:
Leczenie i ciosy w plecy to tanie sztuczki. Może i ja zginąłem, ale to Ty musiałeś uciekać. Nie odpisał.
Mroki Darkroot Basin
Wilk
Potężny biały wilk miota się, machając trzymanym w pysku mieczem. Oręż jest dla niego za ciężki, z trudem go unosi. Nie może mnie dosięgnąć. Jestem pod jego brzuchem, tnę raz po raz kataną. Nie sprawia mi to satysfakcji. Wilk Sif nie jest wynaturzonym demonem, złym do szpiku kości, jak inni bossowie. Jest wiernym towarzyszem, który poprzysiągł bronić grobu i miecza swego pana, Artoriasa, tak jak bronił go za życia. Jest mi smutno, że muszę go zabić po raz trzeci, ale to z jego duszy trzeba zrobić aż dwa miecze i tarczę. To on powoduje, że siedzę w tej chwili na New Game++. Ale gdy pod koniec walki zaczyna kuleć na jedną łapę znów jest mi ciężko zadać ostatni cios.
Sif, piękny i smutny
Łucznicy
Stoję w miejscu, które wielu graczy doprowadziło do szewskiej pasji szybciej, niż każdy inny boss. Które zmuszało do dziesiątek prób. Wąska długa kładka w Anor Londo, której strzeże dwóch łuczników z łukami zabójców smoków miotającymi potężne pociski. Niejeden raz stąd spadłem i wracałem przez pół miasta. Nawet dojście na górę nie gwarantuje, że nie dosięgnie mnie strzała. Ale teraz ja sam mam taki łuk, a Dark Souls jest grą sprawiedliwą. Dla pewności zakładam pierścień zwiększający zasięg. Skoro oni trafiają mnie, to ja powinienem ich. Napinam. TAK! Strzała nie zabija, ale przesuwa nieco jednego z nich. Dwie kolejne zwieńczają dzieło. Łucznik spada w przepaść, a ja żałuję, że nie słyszę jego krzyku. Choć wiem, że nie krzyczy.
Nie tym razem
Drugiego ignoruję. Mogę. To moment zwycięstwa nad grą. Ważniejszy nawet niż platyna.
Pożegnanie
Stoję u stóp kowala-giganta. Za chwilę stworzę miecz Gwyna, który jest rozczarowująco zwykłym mieczem, a nie trzymetrową linią płomieni, którą zabijał mnie wcześniej wiele razy. Dla mnie jest jednak symbolem ukończenia gry i pożegnania z Lordran. Pięćdziesiąta broń.
Guzik wciska moja żona, która wielokrotnie towarzyszyła mi przy przeprawie przez tę krainę i znosiła nocne posiadówy z grą, po których rano niewyspany usiłowałem jej opowiedzieć, czego dokonałem. Lubiła oglądać tę grę bardziej niż jakąkolwiek inną.
I did it!
Wskakuje ostatnie trofeum. Wskakuje platyna. Kowal stuka młotkiem i rzuca tubalnym głosem:
Cometh soon Może nie wkrótce, ale wrócę. Na razie ruszam do Drangleic czując dziwną mieszankę smutku i satysfakcji.
Paweł Kamiński
Jedyne 208 godzin grania tą jedną postacią