Dead Cells to kolejny tytuł, który sprzedaje się o wiele lepiej na Switchu
Cztery razy lepiej. Pozostałe konsole mocno w tyle.
W kuluarach branży Dead Cells po premierze częściej powracało, niestety, z powodu wielkiej awantury wokół splagatiowanej recenzji Filipa Miucina dla IGN, ale przecież faktem pozostaje, że to bodaj najistotniejszy roguelike tego roku. Nic dziwnego, iż sprzedaje się fenomenalnie. Na Steamie, gdzie bardzo długo kisił się w wersji early access, przekroczył już magiczną barierę miliona. Tymczasem na konsolach… No, stara śpiewka. Na konsolach byłoby może tak sobie. Gdybyśmy nie żyli w czasach indykowej rewolucji Switcha.
Powody? Powtarzaliśmy je dziesiątki razy. Zresztą wiele produkcji odrobinę cierpi na Switchu. Enter the Gungeon krztusi się na najwyższych ustawieniach wizualnych (szczęśliwie, można tam podziałać z suwakami i postawić na płynność). Celeste będzie trudniejsze, jeśli nie posiada się Pro Controllera. Przygodówki są ślamazarne, o ile autorzy nie zadbają o sterowanie dotykowe (a nie dbają często). Duże produkcje wyglądają brzydziej. A czasem nawet czasy ładowania dają się we znaki. Ale to wszystko mała kawka przy komforcie typu „biorę i gram” (z uśpienia do gry wracamy w sekundę) oraz prostym fakcie, że „zabawa wszędzie” ma swój wyjątkowy urok. I nawet coraz pulchniejszy, mniej przejrzysty eShop tego nie zmienia.
Niemniej zakładam, że gdziekolwiek byście Dead Cells nie ogrywali, możecie mieć problem z uzależnieniem od jego bezwzględnej pętli. Najistotniejsze, że dobra gra została doceniona przez graczy.