Cztery na pięć: Smutno mi, macko
Jeśli wiecie, jak wykorzystać 876 tysięcy dolarów w ćwierćdolarówkach, by uratować świat, to znaczy, że graliście w Day of the Tentacle.
12.11.2016 08:36
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Kiedy ostatnio przechodziliście grę nie przez kilka dni czy nawet miesięcy, ale kilka… lat? Och tak, wiem, Wiedźmin 3 to zabawa na setki, setki godzin, ale poza tym? I nie mam na myśli tytułów multi, których przejść się nie da. Kiedy ostatnio dochodziliście do jakiegoś momentu, zacinaliście się, wyłączaliście grę - ale bez niepotrzebnej frustracji - i wracaliście do niej po kilku(nastu) tygodniach?
Nie wiem, jak Wy, ale ja w dzieciństwie tak podchodziłem do klasycznych przygodówek. Byłem jeszcze w głębokiej, głębokiej podstawówce, dopiero zaczynałem uczyć się angielskiego, a na komputer przerzuciłem się nie tak dawno temu z Pegasusa. Piractwo było wszędzie, a ja nie widziałem w nim nic złego, więc podstawowym źródłem gier była dla mnie kupiona przez starszego brata pewnie na jakimś bazarku płyta “160 w 1”. Choć były to już czasy Windowsa 95, to właśnie ta nielegalna składanka DOS-owych hitów odegrała sporą rolę w mojej growej edukacji. Tytuły były uszeregowane alfabetycznie, w folderach oznaczonych kolejnymi literami alfabetu. Nie wszystkie działały, nie wszystkie mi się podobały. W niektórych nie wiedziałem nawet, co robić.
Ale niektóre zostały we mnie na zawsze. To tam poznałem i pokochałem point-and-clicki - pierwszym było Day of the Tentacle. Kojarzyło mi się z inną grą, którą jako o wiele mniejszy dzieciak widziałem kiedyś na C64 u kolegi brata. Po latach dopiero zrozumiałem, że było to, o ironio, Maniac Mansion, czyli pierwowzór i pierwsza część DoTT. Sam “Dzień macki” przeszedłem zupełnie samodzielnie, bez jakichkolwiek podpowiedzi, choć zajęło mi to kilka dobrych lat - doskonale pamiętam długie godziny spędzone nad słownikiem angielsko-polskim i pewnie jeszcze dłuższe godziny klikania wszystkiego na wszystkim.
Potem już poszło z górki. Na tej samej płycie był też King’s Quest 6, był, ahem, Larry, a poza tym przez lata poznałem jeszcze Księcia i Tchórza (miałem w oryginale i do dziś nie mogę odżałować, że odsprzedałem…), kolejne odsłony Różowej Pantery, kultowego Neverhooda, no i oczywiście Najdłuższą podróż, point-and-clicka doskonałego - o mnóstwie innych produkcji nie wspominając. Żeby było śmieszniej, nigdy nie było wśród nich Monkey Island, tego klasyka przeszedłem dopiero wiele lat później.
Przygodówki kochałem za bardziej niż w innych gatunkach rozbudowane fabuły, za konieczność kombinowania, niższe tempo, kolorową grafikę i absurdalne rozwiązania - nawet jeśli wpadałem na nie przez przypadek. Piszę o tym nie tylko dla Was: piszę też dla siebie, bo sam próbuję sobie przypomnieć, co ja takiego w tym gatunku widziałem. Dziś nudzi mnie po pięciu minutach. Czy to on się zestarzał, czy ja?
Dobitnie zdałem sobie z tego sprawę już parę miesięcy temu, gdy w końcu kupiłem drugą część Monkey Island w wersji zremasterowanej. Chociaż nie, chwila moment, przecież jeszcze wcześniej porządnie wynudziło mnie Broken Age. Opowiadana historia była bardzo w porządku, ale... zwyczajnie nie chciało mi się w to grać. W obu wypadkach skończyło się na praktycznie bezustannym, bezwstydnym korzystaniu z podpowiedzi. W “Małpią wyspę” grałem chyba już tylko dla komentarzy twórców.
Uderzyło mnie to znów kilka dni temu, gdy w końcu zacząłem grać w odświeżoną graficznie wersję Day of the Tentacle. Znów z przyjemnością słucham komentarzy autorów. Zachwycam się kreskówkową oprawą, cieszę się, że wreszcie po tylu latach rozumiem każde słowo i każdy dowcip, ale spójrzmy prawdzie w oczy - gdybym nie znał na pamięć rozwiązań wszystkich zagadek, to ani trochę nie chciałoby mi się grać.
Zanim ktoś zarzuci mi starczy brak wrażliwości na niższe tempo rozgrywki i uzależnienie od wysokiego tempa: w ostatnich tygodniach grałem też w Firewatch i Oxenfree. I obie wciągnęły mnie jak bagno. Problem nie tkwi też w niechęci do łamania głowy - też całkiem niedawno grałem w Lumino City, gdzie każda zagadka była ogromną przyjemnością.
Nie jest żadnym wielkim odkryciem, że w ostatnich latach przygodówki wyewoluowały w przynajmniej kilka różnych (pod)gatunków. Pod wieloma względami przeżywają renesans. Zaskakuje mnie jednak, jak bardzo słabo, przynajmniej z mojej perspektywy, trzymają się klasyczne produkcje. Jak bardzo są w poprzek dzisiejszych standardów i przyzwyczajeń, jak wiele ich irytujących założeń wychodzi po latach. Tak, zestarzały się. Choć oczywiście nie brakuje takich, którym wcale to nie przeszkadza - gdy pierwsza połowa Broken Age starała się być odrobinę bardziej współczesna, gracze okrzyknęli ją zbyt łatwą. A więc tak, i ja zestarzałem się również.
Co nie zmienia faktu, że Day of the Tentacle nadal jest jedną z moich ulubionych produkcji. Sentyment pozostanie we mnie na zawsze. Jeśli lubicie czasem wybrać się w przeszłość i przekonać, jak oniegdaj robiło się gry, to nie wahajcie się, i zafundujcie sobie wycieczkę do szalonego domu Freda Edisona. Tylko pamiętajcie, nie da się uratować świata, nie spychając przy tym ze schodów paru starszych pań, jak powiedział kiedyś Bernard Bernoulli.
Tomasz Kutera
Autor jest pracownikiem cdp.pl. Wcześniej przez wiele lat był redaktorem Polygamii.