Cztery na pięć: Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?
Nie wiem, czy to aby na pewno dobra zapowiedź, ale to będzie felieton pełen pytań, za to pozbawiony odpowiedzi.
Przyznajmy szczerze: przez te kilka lat, gdy byłem redaktorem Polygamii, nie powstało wiele tekstów, na które, wydawało się, mieliśmy i konkretne pomysły, i ochotę. To normalne w pracy redakcyjnej - nie na wszystko starcza czasu, szczególnie przy małym zespole. Niby nic szczególnego, ale jeden z takich artykułów do dziś siedzi mi w głowie. Jego temat wracał jak bumerang; a przecież przez ten czas serwisem zarządzało trzech różnych naczelnych o zupełnie innych growych fascynacjach i innej wizji Poly. Nikt tego tekstu nigdy nie napisał i choć nie twierdzę, że zrobię to teraz, to mogę Wam przynajmniej o nim opowiedzieć.
Przypomniałem sobie o tym temacie, bo od pewnego czasu regularnie i namiętnie oglądam kilka kanałów growego YouTube’a, głównie anglojęzycznych. Szczególnie upodobałem sobie Cinemassacre. Kojarzycie go pewnie z serialu o Angry Video Game Nerdzie, ale ja lubię praktycznie wszystko, co robią tam James Rolfe, Mike Matei i spółka. Ci dwaj co poniedziałek nagrywają lecpleje podobne trochę do tego, co robiliśmy na Polygamii w Na Kanapie. Biorą jakąś starą grę i w nią grają, często zbaczając z tematu, gadając bzdury albo opowiadając, jak to drzewiej bywało; jak to nikt nie wiedział co to grind czy farmowanie albo jak dzieciaki w latach 80. kartridże do NES-a nazywały kasetami.
James Rolfe i Mike Matei grają w Metroid II: Return of Samus
Lubię James & Mike Mondays - i rozmaite wariacje tej serii - szczególnie za chemię pomiędzy prowadzącymi, ale niektóre odcinki mają też spory walor edukacyjny. Nie żyłem przecież w tamtym miejscu i w tamtych czasach. To o tyle zabawne, że swoje filmiki Cinemassacre kieruje w dużej mierze do ludzi o podobnych wspomnieniach. Cały AVGN od początku napędzany był nostalgią, ale to nostalgia mieszkańca New Jersey, a nie Warszawy. W co grałby James Rolfe, gdyby urodził się nad Wisłą?
Czy opowiadałby, jak frustrował go brak balansu zamków w Heroes of Might & Magic 3? A może o Gothicu 2, w którym górskiego trolla dało się łatwo pokonać nawet na niskim poziomie? O reklamach Pegasusa w telewizji? LAN-owych turniejach w Quake’a? A może o ładowaniu gier z kaset na Commodore 64 albo o pierwszym zetknięciu z ZX Spectrum? To o tym miał być tamten tekst: o korzeniach.
Polscy gracze pokochali tę serię, jak mało kto
Szerokopasmowe łącze ma już dziś praktycznie każdy; każdy korzysta z serwisów społecznościowych, a i angielski przestał być jakąkolwiek barierą. W sklepach, cyfrowych i tych bardziej namacalnych, znajdziecie poza drobnymi wyjątkami to samo, co gracze w USA. I dobrze - do tego przecież dążyliśmy. Pamiętacie jeszcze walkę o polską wersję Xbox Live? W 2016 roku to już historia z zupełnie innych czasów, a przecież nie wydarzyła się aż tak dawno temu.
Jednocześnie nie da się uniknąć wrażenia, że coraz bardziej się unifikujemy. Wszyscy już wiedzą, że bohater w zielonym kubraku nie ma na imię Zelda. Polscy gracze, jak cały świat, odkryli i pokochali wszystko to, co gracze na całym świecie: Gears of War, potem Uncharted czy The Last of Us, Assassin’s Creed, Destiny... Nadal bardziej niż inne nacje interesujemy się wszystkim, co polskie; nadal nie do końca rozumiemy Nintendo (choć i świat ostatnio od niego się odwrócił). Różnice wciąż są, ale nie da się nie zauważyć, jak coraz mocniej się zacierają.
Pegaus był u nas jednym z przeżyć pokoleniowych, a sprowadzanie go do “klona NES-a” to zbyt duże uproszczenie
Im dalej w przeszłość, tym będzie ich więcej. Owszem, mieliśmy Pegasusa, ale to nie znaczy, że dzielimy wspomnienia z tymi, którzy wychowali się w USA na NES-ie. Nie graliśmy w Zeldę. Nie znaliśmy Metroida. A tam nikt nie słyszał o Złotej Piątce ani o “czołgach” z kartridża 168 in 1. A pamiętacie Ducktales 2? Przynajmniej w moich rejonach było bardziej rozpowszechnione niż pierwsza część, a w Stanach uchodzi za rzadkość.
Nie jest oczywiście tak, że zupełnie zapominamy o swojej przeszłości. Od lat znakomicie pisze o niej na różnych łamach Bartek Kluska; ostatnio dużo dla “naszego” retro robi magazyn Pixel - a to tylko dwa przykłady. W tekście, którego nie napisaliśmy - a może byłaby to seria tekstów? - nie chodziło jednak o pojedyncze przypadki, ale o zwartą esencję historii polskiego grania.
Nie chcieliśmy pisać o wspomnieniach jednostek. I w naszym kraju są przecież tacy, którzy grali w Super Mario 64 tuż po premierze albo katowali Secret of Mana na SNES-ie. Chcieliśmy sięgnąć w przeszłość, ale do świadomości zbiorowej, by dowiedzieć się, co tak naprawdę ukształtowało nas jako grupę społeczną. Wyjść poza osobiste doświadczenia i zebrać coś bardziej uniwersalnego. Gdybyśmy wspólnie sporządzili listę najważniejszych gier dla wszystkich pokoleń polskich graczy, to jakie tytuły znalazłyby się na szczycie?
Być może najbardziej kultowa gra w Polsce
Growy internet jest zamerykanizowany. Praktycznie wszędzie, gdzie pojawia się plebiscyt na “najlepszą grę wszech czasów”, wygrywa Ocarina of Time. To świetny tytuł, ale nie ma się co oszukiwać, że dla polskiego gracza kultowym cytatem jest obecne w niej “Hey, listen!”, a nie choćby “Stay awhile and listen” z Diablo. Jesteśmy inni, bo mamy inne wspomnienia i warto to pielęgnować.
Najlepszym przykładem na to, że przeszłość ma wpływ na teraźniejszość, jest choćby Undertale. To bez wątpienia znakomita gra, ale jasnym jest, że jej przeogromna popularność w dużej mierze musi brać się z “zakodowanego w genach” uwielbienia dla Earthbound, Chrono Trigger czy pierwszych odsłon Final Fantasy. (Ostatnio to zadziałało też w drugą stronę, bo Wiedźminem 3 sprzedaliśmy reszcie świata swoją nostalgię za Baldur’s Gate czy Tormentem, ale to tak na marginesie.)
Zgodnie z zapowiedzą, zadałem dużo pytań, a odpowiedzi nie mam wcale. Nie napisaliśmy w końcu tamtego tekstu, a szukanie przekroju wspomnień polskich graczy to już nie zadanie dla mnie. W razie czego nie roszczę sobie pretensji do tematu, gdyby ktoś chciał się wreszcie nim zająć.
Tomasz Kutera
Autor jest pracownikiem CI Games. Wcześniej przez wiele lat był redaktorem Polygamii.