Cztery na pięć: Matki są tylko trzy
Ale jest jeszcze Undertale!
Pracowałem na Polygamii przez dobrych kilka lat, więc doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że wszystkiego opisać i zrecenzować się nie da. Nie mam więc żalu do kolegów redaktorów, że całkowicie pominęli w zeszłym roku Undertale, ale skoro tak się stało, to ja nie mam wyjścia - muszę w końcu nadrobić tę zaległość.
W praktycznie jednoosobowej produkcji Toby’ego Foxa gracz wciela się w dzieciaka, który wskutek przypadku trafia do podziemnego świata potworów. Zamknięte w nim w wyniku wielkiej wojny monstra okazują się jednak... całkiem przyjazne. Pierwszy napotkany na drodze ma silną potrzebę macierzyństwa - najchętniej adoptowałby głównego bohatera i wychował pod kloszem. Graczu, musisz jednak dorosnąć i wyruszyć w dalszą podróż.
Undertale zaskakuje w najprostszy możliwy sposób: żaden z napotkanych stworów nie jest tak naprawdę wrogi i choć każdego można pokonać w walce, to każdego można też oszczędzić albo się z nim nawet zaprzyjaźnić. Smutnym przeciwnikom warto opowiedzieć dowcip; na nieśmiałych najlepiej nie zwracać uwagi, a z najgorszym nawet wrogiem warto pójść na randkę. A wszystko to przy pomocy mechaniki przypominającej skrzyżowanie tradycyjnego jRPG-a z omijaniem pocisków w tych co bardziej hardkorowych shoot ‘em upach.
Baśniowa i mocno metaforyczna fabuła w połączeniu z bijącą od gry na każdym kroku dziwacznością zrobiły z Undertale już kultowy megahit. Gra zgarnęła mnóstwo najwyższych ocen od recenzentów na całym świecie (dołączyłbym się, niezależnie od skali!). Po wpisaniu jej tytułu w youtube’ową wyszukiwarkę najpierw wyskakują fanarty, fanfiki i fanowskie przeróbki kawałków ze ścieżki dźwiękowej, a dopiero potem oficjalne materiały.
Undertale wygrało nawet plebiscyt na najlepszą grę wszech czasów zorganizowany parę miesięcy temu przez portal GameFAQs, czym zresztą wzbudziło furię wśród sporej części graczy. Jasne, może to i trolling, może już wcześniej podobną akcję “zepsuli” fani innej gry, wybierając Dravena z League of Legends najlepszą postacią w historii. Ale to jednak dość znaczące, że co raz udało się społeczności LOL-a, czyli najpopularniejszej obecnie produkcji na świecie, zostało potem powtórzone przez miłośników brzydkiej gry zrobionej w przeważającej większości przez jednego człowieka.
Popularność Undertale w dużej mierze bierze sie z pewnością z tego, że ciężko dzisiaj w grach o opowieść tak ciepłą i mądrą, ale jednocześnie dojrzałą - i chwilami całkiem mroczną. Dzisiaj. Bo przecież dzieło Toby’ego Foxa nie wzięło się znikąd.
Tu nawet nie trzeba specjalnie szukać: Fox początkowo znany był wśród fanów Earthbound, do którego swego czasu przygotował jeden z najbardziej znanych hacków. Undertale nie jest w żadnym wypadku tylko klonem - bo taki bzdurny argument potrafi się gdzieniegdzie pojawić - ale inspiracja jest bardziej niż oczywista. Gdy ta kultowa japońska produkcja trafiła na 3DS-a, sięgnąłem po nią bez wahania - nadarzyła się idealna okazja do nadrobienia zaległości.
Mało jest gier, o których mówię, że każdy powinien w nie zagrać, ale tu nie mam większych wątpliwości. To wzruszająca, przezabawna i momentami baaardzo dziwna opowieść o chłopaku, który pewnego dnia wyrusza w wielką podróż - a wszystko dlatego, że tuż koło jego domu wylądował wielki meteoryt. Obcy atakują Ziemię. Jak w Undertale, czas dorosnąć, znaleźć nowych przyjaciół i uratować świat.
Niełatwo pokrótce opisać wyjątkowość Earthbound - szczególnie, że nie chce nikomu psuć zabawy, a tu praktycznie wszystko jest spoilerem (dziwnym trafem, z Undertale jest identycznie). Ale czy znacie inną grę, w której napotkane w jaskini na końcu świata zielone stworki są zbyt wstydliwe na rozmowę, trzeba więc wypożyczyć z biblioteki książkę o przezwyciężaniu nieśmiałości, by się z nimi porozumieć? I choć japońska produkcja jest w dużej mierze parodią jRPG-owych schematów, to nie boi się poruszania ciężkich tematów. Główny wątek oparty jest na osobistych doświadczeniach twórcy, Shigesato Itoi, który wychowywał się bez ojca, a wśród przeróżnych przeciwników do pokonania są także choćby kultyści wzorowani na prawdziwym ruchu, który w latach 90. przetoczył się przez Japonię, czy krwiożerczy kapitaliści.
Być może najważniejsza jest jednak oniryczna atmosfera wielkiej przygody, o której marzy chyba każde dziecko. Nie trzeba być białowłosym zabójcą potworów, wystarczy pocałować mamę na pożegnanie, wyjść z domu i wyjrzeć za róg, by zostać Bohaterem. Jasne, żadna to nowość w jRPG-ach, ale Earthbound traktuje temat bardzo dosłownie, umieszczając akcję - przynajmniej początkowo - w podejrzanie przypominającym amerykańskie suburbia miasteczku Onett.
A Earthbound to tylko wierzchołek góry lodowej, bo choć angielski tytuł na to nie wskazuje, to tak naprawdę jest to druga część trylogii, która oryginalnie nazywa się Mother. Pierwsza część, wydana jeszcze na NES-a, jest w dużej mierze tym samym, choć o mniejszym stopniu rozbudowania. Od niedawna można w nią zagrać legalnie po angielsku, jest dostępna na Wii U jako Earthbound Beginnins. Tylko nie zdziwcie się, gdy zaraz na początku zaatakuje was lampa. To już taka gra.
Prawdziwy kult zaczyna się jednak dopiero przy Mother 3, produkcji z Gameboya Advance’a, która na zachodzie nie wyszła nigdy i jedyną opcją zagrania w nią po angielsku jest emulacja i wykorzystanie fanowskiego tłumaczenia (na szczęście znakomitego). Trzecia część odchodzi już od klimatu amerykańskich przedmieść i bycia pastiszem, jeszcze mocniej stawia za to na baśniowość i uniwersalność fabuły. Wzruszenia zaczynają się już na początku, bo… nie, tego nie mogę wam zdradzić. Może więc tak: tym razem główni bohaterowie są braćmi i… nie, o tym też powiedzieć nie mogę.
Najlepiej będzie, jeśli sięgniecie po tę serię sami - pierwszą część możecie spokojnie zostawić na koniec, jest najbardziej archaiczna pod względem rozgrywki, a nie będziecie mieć problemów ze zrozumieniem reszty. Ponoć Mother 3 ma się wreszcie w tym roku ukazać oficjalnie po angielsku na Wii U, ale na razie to plotki. O Undertale wiedzą już chyba wszyscy - i dobrze! - ale mam wrażenie, że o jego starszym kuzynie ciągle mówi się za mało. Zagrajcie - naprawdę trzeba.
Tomasz Kutera