Castlevania: Lords of Shadow - recenzja
Powierzenie otwarcia nowego rozdziału jednej z bardziej znanych serii gier niedoświadczonej ekipie było dziwnym krokiem Konami. Nawet fakt, że sam Hideo Kojima był chętny do pomocy, nie gwarantował, że Lords of Shadow nie okaże się kompromitacją. A jednak się udało. David Cox - świeża krew na stanowisku producenta - zebrał pomysły z kilku innych gier, doprawił je wampirzą magią Castlevanii i dostarczył produkcję, której nie warto przeoczyć.
19.10.2010 | aktual.: 30.12.2015 14:05
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Więzy krwi W stosunku do klasycznych gier zmieniło się wiele, o czym przekonywały już pierwsze obrazki, na których próżno było szukać klasycznego (co nie znaczy, że nie było wyjątków) dwuwymiaru. Jednak wbrew pozorom Lords of Shadow nie zrywa z bogatą historią serii, a wyłapywanie kolejnych nawiązań do poprzedniczek samo w sobie jest niezłą frajdą dla fanów wampirzej sagi. Mercurysteam stworzyło współczesnego w każdym elemencie slashera, ale duch wędrówek po posępnych zamczyskach, za które gracze pokochali Castlevanie jest tu bardzo widoczny. Pierwsze etapy to co prawda eksploracja leśnych ruin, które bardziej pasowałyby do Tomb Raiderów, ale po kilku etapach dżungla ustąpi miejsca zrujnowanym wioskom, strzelistym wieżom monumentalnych zamków czy nawet przedsionkowi piekła, który zwiedzimy po rozwiązaniu jednej z najciekawszych łamigłówek w grze.
Najważniejsza jest co prawda walka, ale jeśli lubicie główkować, to Mercurysteam przygotowało mnóstwo mniejszych lub większych zagwozdek. Niektóre z nich są naprawdę pomysłowe i rozwiązanie ich daje naprawdę mnóstwo satysfakcji, inne sprowadzają się tylko do zabicia posiadacza ważnego przedmiotu. Jeśli nie lubicie zbyt długich przerw między zabijaniem demonów, autorzy umożliwiają automatyczne rozwiązania zagadek, ale skorzystanie z drogi na skróty oznacza brak bonusowych punktów doświadczenia. A te są naprawdę przydatne, bo z podstawowym arsenałem ciosów daleko nie zajedziecie.
Mimo że Lords of Shadow nie jest żadną kontynuacją, znów główną rolę powierzono przedstawicielowi rodu Belmont - Gabrielowi. Jest on prawym rycerzem Bractwa Światła, który zamierza zdobyć trzy części Boskiej Maski, potrafiącej ponoć przywrócić życie jego zamordowanej żonie, Marie. W tym celu musi rozprawić się z tytułowymi Władcami, którzy rezydują w krainach: Lykanów, Wampirów i Umarłych. To oczywiście spory skrót, bo w grę wchodzą również inne kwestie, jak chociażby koniec świata, zapowiadany przez fakt, że dusze zmarłych wciąż wałęsają się wśród żywych, a demony coraz częściej atakują ludzie siedziby.
Historyjka dobra jak każda inna, choć po gwiazdorskiej obsadzie spodziewałem się jej ciekawszego zaprezentowania. W Lords of Shadow większość informacji dociera do nas między rozdziałami, kiedy to Patrick Stewart (wcielający się w druha Gabriela, o swojsko brzmiącym imieniu Zobek) wprowadza nas w kolejny akt. W samej grze dialogi należą do rzadkości, a przerywniki skupiają się na efektowniejszych sprawach, niż zawiłości fabuły.
Wielofunkcyjny krzyż bojowy Jeśli mowa o akcji, to nowa Castlevania nie rozczarowuje. Nawet po kilkugodzinnych sesjach miałem opory przed wyłączaniem konsoli. System walki na początku wydaje się prosty (by nie użyć dosadniejszego słowa). Przeciwnicy mają trudności ze zbliżeniem się do Gabriela, bo jego bojowy łańcuch ma olbrzymi zasięg. Niestety płaci za to umiarkowaną siłą pojedynczych ciosów i przy silniejszych przeciwnikach warto sprawdzić, czy ilość punktów doświadczenia nie wystarcza na kupno dodatkowych umiejętności. Belmont dysponuje otrzymanym od Bractwa krzyżem bojowym. W trakcie gry zyskuje on nowe możliwości, które mają jednak raczej zastosowanie przy zagadkach, a nie walce.
Gdy Gabriel uzbroi się w kolejne relikwie, które dodatkowo można wspomagać jasną lub ciemną magią (ta pierwsza pozwala regenerować zdrowie, druga zwiększa moc ciosów) liczba opcji ofensywnych rośnie do pokaźnych rozmiarów. Nie ma konieczności pamiętania wszystkich kombinacji, ale bogactwo cieszy, bo pozwala dostosować styl walki do swoich preferencji. Warto też pamiętać o defensywie (kontry są potężne) i dobieraniu odpowiednich ciosów, bo Gabriel lubi długo wywijać łańcuchem, a nie każdy wróg będzie wtedy bezczynie zbierał cięgi.
Pięknie i bestie Kolejnym polem, na którym bryluje Lords of Shadow, jest różnorodność wrogów. Dawno już nie spotkałem gry, w której co chwila (a mówimy tu o 18-20 godzinach przygody) pojawiałby się jakiś nowy i do tego naprawdę ciekawy rodzaj przeciwników. Nawet w ostatnich rozdziałach gra wciąż potrafi zaskakiwać, a rzucanie przeciw graczowi nowych wrogów zmusza do obierania innych strategii, zwłaszcza gdy występują w kilku typach jednocześnie. Na szczęście w każdej chwili możemy w encyklopedii przeczytać krótki opis każdego gatunku i poznać jego silne oraz słabe strony. Gra nie jest przesadnie trudna, ale uwierzcie mi, że znając czułe punkty, będziecie radzili sobie dużo sprawniej.
No i są jeszcze bossowie... Jeśli nie możecie doczekać się na nową wersję Shadow of the Colossus, to kilku z nich powinno zaspokoić pierwszy głód. Spokojnie, są też bardziej tradycyjne pojedynki, chociaż "szefowie” rzadko padają bez wycięcia Belmontowi jakiegoś numeru. Ach, i warto nie odkładać pada zbyt szybko, bo autorzy lubią atakować nas sekwencjami QTE.
Walki potrafią być wyczerpujące, ale bardzo podobało mi się to, że rzadko zmieniają się w chaotyczne nawalanie po przyciskach. A przynajmniej mało kiedy przynosi to efekt. Bossowie najczęściej mają kilka ciosów i umiejętności i gdy poznamy już ich zwyczaje, wystarcza refleks i konsekwencja, by Gabriel zatriumfował. Przegrywając, zawsze wiedziałem, że wina leżała po mojej stronie, a nie po stronie oszustwa autorów gry. Nie wiem jak u Was, ale u mnie trudno o lepszą motywację do podjęcia kolejnej próby.
Castlevania jest przyjazna dla podatnych na frustrację. Punkty kontrolne rozłożono bardzo komfortowo, więc przypadkowa śmierć nie boli zbyt mocno. Ponadto przygoda podzielona jest na rozdziały i akty, które można do woli powtarzać, by zdobyć ominięte bonusy, zaliczyć specjalne wyzwania premiowane punktami doświadczenia czy wykorzystać nowe umiejętności do odblokowania poprzednio niedostępnych ścieżek.
Początkowo może na to nie wyglądać, ale uwierzcie mi, że gdy Gabriel trafia w mroczniejsze miejsca, niż kipiąca słońcem i zielenią dżungla, trudno oderwać oczy od serwowanych nam przez grę widoków. Autorzy nie lenili się i zafundowali nam monumentalne sale i przestrzenie, ale zadbali również o detale, które nadają zimnym murom i opuszczonym przez życie korytarzom mrocznego uroku. To jedna z gier, na które patrzy się z niekłamaną przyjemnością. Owszem, mogłoby być płynniej, ale spadki płynności animacji są rzadkie i nie ma mowy, by komukolwiek przeszkodziły w zabawie.
Camera obscura
Większe (i wychodzi na to, że jedyne) zastrzeżenia mam natomiast do pracy kamery. Autorzy nie pozwolili nam zmieniać jej położenia, co potrafi zaboleć zarówno w trakcie walki, gdy atakujemy wroga zasłaniającego Gabriela, jak i przede wszystkim eksploracji. I to dwojako. Po pierwsze, Gabriel sporo czasu spędzi, wspinając się w rozmaitych miejscach, skacząc z półki na półkę i robiąc inne tego typu rzeczy, których najwidoczniej pozazdrościł Larze Croft. Bez możliwości zmiany kąta widzenia dojrzenie kolejnego celu czy miejsca, w którym możemy zaczepić łańcuch bywa trudne i nierzadko kończy się śmiercią. Drugim problemem jest fakt, że zbieranie bonusów często oznacza odbijanie się od ścian, bo nie jesteśmy w stanie dojrzeć, czy za drzewem na pewno nie ma ścieżki. Żałuję, że autorzy nie zdecydowali się na dodanie do gry mapy, bo czasem naprawdę trudno połapać się, gdzie już byliśmy, a gdzie mogą czekać na nas nowi przeciwnicy i ważne przedmioty. Jeśli nie wiecie gdzie iść, spróbujcie w ślepym zaułku po prostu skręcić. A nuż okaże się, że znajduje się tam niewidoczna z danego ustawienia kamery ścieżka
Werdykt W trakcie pierwszych rozdziałów byłem pełen obaw, co do tego, czy to na pewno Castlevania, a nie Tomb Raider z wilkołakami. Jednak późniejsze kilkanaście godzin spędzone na tłuczeniu różnych typów potworów rodem z prawdziwych horrorów (wampiry dalekie są tu od lansowanej ostatnio bladości i rozmarzonego wzroku), to kilka najprzyjemniej spędzonych przed konsolą wieczorów od długiego czasu.
W Lords of Shadow znajdziecie wszystko, czego można oczekiwać od wysokobudżetowego slashera. Z przemyślanym i premiującym skupienie systemem walki, potężnym zróżnicowaniem przeciwników i spektakularnymi widokami, którymi chciałoby się wytapetować pokój, gdyby nie były tak ponure. Castlevania w moim prywatnym rankingu ląduje wyżej niż ostatnie przygody Kratosa - skala jest podobna, a grając w produkcję Mercurysteam nie miałem wrażenia, że już to wszystko widziałem. Nie będziecie żałowali kupna, tego możecie być pewni.
Maciej Kowalik
Za udostępnienie gry do recenzji dziękujemy sklepowi Ultima.pl
Castlevania: Lords of Shadow (X360)
- Gatunek: akcja
- Kategoria wiekowa: od 16 lat