Przetrawienie pandemii i oglądanie anime idą ze sobą w parze
Przeczytałem wczoraj felieton Tomasza Pstrągowskiego (jednego z byłych autorów Polygamii) na Zagrano, gdzie poruszony został temat odbioru popkultury w czasach ogólnej, szeroko pojętej niepewności społecznej. Wiecie – koronawirus, sytuacja polityczna w kraju i zagranicą, zbliżający się kryzys… Tomek bardzo zręcznie przeplata swoje (i nie tylko) obawy dotyczące kilku najbliższych miesięcy/lat, z serialami, filmami i grami, które w ostatnim czasie pochłoną. Oczywiście, bardzo zachęcam do lektury jego wpisu.
Czytając jednak kolejne akapity jego artykułu zdałem sobie sprawę, że kompletnie nie myślę o tych złych rzeczach, które dzieją się za oknem. W połowie marca wróciłem z Warszawy do domu rodzinnego na wsi (od czasu wprowadzenia kwarantanny w mieście i tak nie ma co robić, a sytuacja tam nie nastraja przesadnym optymizmem), przez co całe to szaleństwo zostało gdzieś z tyłu. Oczywiście, w kulturze bycia online 24/7 z każdego miejsca na Ziemi nie jest to żadna “ucieczka”, ale chyba ja tak to właśnie podświadomie potraktowałem.
Pracuję z domu – od poniedziałku do piątku (i od czasu do czasu w weekendy) pisuję dla Was na Polygamii plus od czasu do czasu wcielam się w copywritera, żeby napisać kilkanaście tysięcy znaków o marce X, promując na przykład produkt Y – więc de facto niewiele się u mnie zmieniło. Dalej siedzą po kilka godzin dziennie przed komputerem, stukając w klawisze mojej klawiatury mechanicznej, a potem…
No, właśnie, a co potem? Może popatrzę, co tam ciekawego u znajomych na Facebooku/Twitterze/Instagramie? Co drugi wpis jest związany z koronawirusem – aktualnie na topie jest narzekaniami na ludzi, którzy odpuścili wszelkie środki bezpieczeństwa i zapomnieli, że pandemia trwa dalej. A do tego wszedł jeszcze temat numer jeden w Polsce, czyli wybory i działania partii rządzącej. Słowem: coś, co w co zazwyczaj się nie angażowałem nagle wypełniło mój social mediowy bąbelek i absolutnie nic nie da się już z tym zrobić.
A co tam w giereczkach? Wiadomo, giereczki i wszystko co się z nimi związane jest super… Tyle, że nie do końca. Podziwiam ludzi, którzy potrafią odciąć się od tego, co dzieje się przemyśle gier i skupić się tylko na samym produkcie końcowym; lub będąc całkowicie świadomym crunchy, złego traktowania pracowników czy pewnych decyzji wydawców, dalej czekać i cieszyć kolejną grą AAA, która tylko lekko różni się od tej poprzedniej. Problem oddzielenia dzieła od jego twórcy stanowi często nie lada zagwozdkę i z czysto teoretycznego punktu widzenia powinno oceniać się to jakie to dzieło faktycznie jest (lub będzie). Tylko, że nikt z nas nie żyje w bańce...
Ale – to temat na zupełnie inną okazję. W skrócie: coraz trudniej cieszyć się kolejnymi zapowiedziami gier wysokobudżetowych, mając świadomość, w jakich warunkach powstają. Być może to głupie, ale coraz częściej łapię się na tym, że tak naprawdę coraz mniej w tym giereczkowie obchodzą mnie gry, a skupiam się tylko (lub w zdecydowanej większości, bo ostatecznie zawsze znajduję coś dla siebie; choćby na scenie niezależnej lub tej średniobudżetowej) na stronie “bizdevowej” elektronicznej rozrywki.
Nie uważam, żeby było to coś złego – w końcu od jakiegoś czasu pisanie o grach to moja praca, więc de facto same gry też się nią stały – ale pojawiła się potrzeba zapełnienia pustego miejsca w mojej głowie. Miejsca, które kiedyś było tylko i wyłącznie zarezerwowanego dla gier. Bezpiecznej przystani, w której znajdę spokój i nie będzie wywoływała jakichś nieprzyjemnych skojarzeń.
Choć brzmi to tak, jakbym do tej pory traktował gry jako ucieczkę od problemów, to sam nigdy nie postrzegałem ich w ten sposób, a przynajmniej nie robiłem tego świadomie. Praktycznie od zawsze były one obecne w moim życiu i absolutnie nie mam zamiaru z nich rezygnować. Bo – at the end of the day – giereczki są super i przyjemnie naciska się guziczki, obmyśla kolejne strategie czy odwiedza wirtualne światy.
Ale, jak już wspominałem, potrzebuję czegoś innego – czegoś, co w pełni świadomie potraktuję właśnie jako ucieczkę i przynajmniej na chwilę odpocznę od tego, co dzieje się za naszymi oknami.
Czymś takim stało się dla mnie jakiś czas temu anime. Jakie konkretnie? Różne, bo licealne dramy i serie stricte obyczajowe przeplatam mniej lub bardziej nastawionym na akcję shounenami. Choćby ostatnio skończyłem A Place Further than the Universe, które można podsumować jednym zdaniu: jeśli Little Witch Academia było serią świadomie skierowaną dla młodych nastolatek, to A Place… robi to samo, tylko dziesięć razy bardziej. Bo czy na poważnie można potraktować cztery, nieznające się wcześniej licealistki, które dziwacznym splotem losów biorą razem udział w wyprawie na Antarktydę?
No jasne, że nie, ale w ogóle nie czułem zażenowania, oglądając kolejne wygłupy dziewczyn. Zawsze w tego typu sytuacjach mam wrażenie, że ta animka uśmiecha się do mnie, a ja do niej, tworząc tym samym pewną umowę, której żadne z nas nie chce zrywać. Te proste przygody i błyskawiczne zawiązanie akcji, podszyte są ogólnymi (często naiwnymi) popkulturowymi tropami, ale przyjmuję to z pełnym dobrodziejstwem tego przaśnego inwentarza. Bo tak jest prościej.
Prościej jest mi aktualnie usiąść do 25-minutowego odcinka kolejnego anime, po którego obejrzeniu poczuję się po prostu dobrze. Do tego najczęściej postacie przechodzą pewną przemianę – dorastają do pewnych faktów, zaczynają je akceptować (tak jak Shirase we wspomnianym A Place…, która godzi się w końcu z tym, że jej matka umarła, a ona musi żyć dalej dla siebie i świeżo poznanych przyjaciółek) i obserwowanie tego jest przyjemne. Daje to przynajmniej namiastkę tego, że w tym smutnym świecie i w tych trudnych czasach jest odrobina miejsca na dobro.
I jasne, jest wiele obyczajowych seriali/filmów/książek, które robią takie rzeczy (być może lepiej) i robiły je już wcześniej, ale anime jest na tyle przystępne w odbiorze, że sięgam po nie zaskakująco często, a na pewno częściej niż po te tradycyjne dzieła. No i bardzo lubię też tę estetykę – czysto subiektywne odczucie (jak cały ten tekst), ale znudzony aktorskimi serialami czy filmami przyjemniej patrzy mi się na animowane postacie i to, jak są narysowane.
Nawet mocno oszczędne pod względem animacji twarzy czy samych bohaterów Keep Your Hands Off Eizouken dawało mi masę frajdy, choć każdy odcinek był zrobiony na jedno kopyto. Trzy licealistki (Asakusa, Kanamori i Mizusaki) postanawiają przygotować shorta anime w ramach klubu filmowego i w każdym epizodzie dziewczyny trafiają na jakąś przeszkodę w procesie twórczym. Od problemów z budżetem, marketingiem czy terminami po typowo produkcyjne kwestie, jak odpowiednie zanimowanie postaci albo dobranie odpowiedniego udźwiękowienia i muzyki.
Za każdym razem jednak znajdowały rozwiązanie i mimo różnicy charakterów, kolejnych kłód rzucanych pod nogi czy tego, że są tylko licealistkami, udało im się wydać swoje pierwsze anime, realizując tym samym marzenie o byciu artystkami. Być może nic się przez to w ich życiu nie zmieni, ale ostatecznie dały radę, a do tego samo anime fajnie pokazuje, jak przebiega proces twórczy (od pierwszych szkiców do dnia premiery i własnoręcznej sprzedaży płyt z shortem na jednym z lokalnych konwentów). Dziecinne i naiwne? Ależ jak najbardziej.
Tylko że właśnie taka naiwności oraz dziecinności stanowią doskonałą odskocznię od codzienności wypełnionej koronawirusem. Codzienności, od której nawet nie byłem świadomy, że próbuję odpocząć lub, w najgorszym wypadku, uciec. Mam wrażenie, że niektórzy są już na etapie wyparcia i nie akceptują tego, iż pandemia trwa dalej, a kolejne teorie o tym, że wszystko to jest niczym więcej niż “pic na wodę fotomontaż” są sposobem na poradzenie sobie z trudnym do zaakceptowania faktem.
Nigdy nie da się w pełni od tego uciec, a podważanie istnienia problemu, tylko dlatego, że jeszcze (!) jakimś sposobem cały świat nie stanął w ogniu, przyniesie więcej szkody niż pożytku. Z drugiej strony, przejście w całkowity nihilizm czy użalanie się nad sobą też nic nie da. Co zatem pozostaje?
Chciałbym napisać, że “mam anime i to mi w zupełności wystarczy”, ale byłoby to pójście na łatwiznę i tak naprawdę kłamstwo, bo to tylko jedna ze składowych, dzięki której w ogóle funkcjonuję. Przede wszystkim ciągle mamy siebie – ludzi, dla których jesteśmy wsparciem (przynajmniej ja lubię wierzyć, że komuś od czasu do czasu pomogę i nie jestem niczym Shinji Ikari z Neon Genesis Evangelion, który wszystko co robi, robi tak naprawdę dla siebie, nawet jeśli wmawia sobie, że śpieszy na ratunek Rei, jak w drugim filmie z serii Rebuild of Evangelion).
Działa to też w obie strony, więc nie warto bać się prosić o pomoc, nawet jeśli to będzie coś błahego, jak zwykła rozmowa na Messengerze czy innym komunikatorze.
Dziecinne i naiwne? Mhm, ale czasem w zupełności wystarczy.