Dziady #01 - Diablo (1996)
Diablo ma już na karku 23 lata. Dużo. Powiem nawet więcej: jest starsze ode mnie. Czyż to nie jest niesamowite, że program który bawi do dzisiaj i młodych i starych (czyli 95% społeczności Polygamii) ma więcej “doświadczenia” życiowego ode mnie (i nawet się lepiej sprzedaje).
Postanowiłem więc zakasać rękawy, zaczesać grzywkę i zmierzyć się z Diablo, którego z przyczyn, że moim rodzicom nie śpieszyło się z moim poczęciem, nie miałem okazji ograć. Oczywiście żeby było sprawiedliwie, ocenię tą grę przez pryzmat dzisiejszych giereczek. Nie biorę jeńców.
A więc jak poczuć grę którą się tak te stare dziady (nie odnosi się do wiecznie młodej Pani Joasi, ją serdecznie pozdrawiam) zachwycają i żeby nie wyjść na pirata już na początku? Wpisuję w Google “diabolo demo” i... jest! Ulga.
Dla czytelników którzy są trochę młodsi ode mnie i nie wiedzą co to “demo”. Wyobraźcie sobie “Anthem” obcięte o połowę i za darmo. Tak, kiedyś rozdawali fragmenty wielkich tytułów za friko w które wtapiano więcej godzin niż w pełniaki.
Szukałem w sieci, instalowałem maszyny wirtualne, odprawiałem czarne rytuały... Bezskutecznie. Niestety musiałem posunąć się do najgorszego: piractwo. Pobieram torrenta, odpalam i... błąd.
Piętnaście modów i 665 przkleństw później.
KU*WA DZIAŁA (666). I tak próby doprowadzenia tej gry do stanu grywalności zajęły mi mniej czasu niż czekanie na pobranie się łatki do Fallout 76.
Intro do gry nie napawa mnie optymizmem. Jakieś szopy, trupy, szczury, wrony. No zero akcji. Może pod koniec coś się dzieje, ale nie dajcie się zwieść. Drewnianą animację przykryto szybkim montażem i voila.
W menu głównym jeszcze większa bieda niż w intrze. 5 opcji, z czego dwie to “Replay Intro” i “Show Credits” które chyba nikt w życiu nie kliknął (chyba, że przez przypadek). Twarz jakiegoś diabła w tle może by mnie przeraziła gdybym żył w 1996 i moją jedyną dostępną zabawą było taplanie się w błocie.
Po wyborze trybu jednoosobowego spotkało mnie miłe zaskoczenie. Gra oferuje nam trzy klasy postaci. Na plus, że dwie z trzech nie są schowane za płatnym DLC. Wydawcy jednak kiedyś mieli jaja na takie brawurowe szastanie mamoną.
Wybrałem wojownika i nadałem mu dumne imię “Człowiek Kibic” z okazji rozgrywek Premiere League. Potem kliknąłem w najniższy poziom trudności. Nie oszukujmy się - i tak jest trudniejszy niż weteran w Call of Duty.
Wkroczenie do wirtualnego świata jest jak mocny strzał w potylicę. Mój bohater stoi pod jakąś chatą (nawet nie wiem czy jego). Żadnych znaczników, samouczków, wpisów w dzienniku misji... nic. Ta gra jest tak biedna, że nawet nie wyjaśnia skąd się tam znalazłem.
Zajrzałem do ekwipunku. Scyzoryk i talerz mam zaekwipowany. Plecak wypełnia kij bejsbolowy, jak na prawdziwego kibica przystało i kilka potek. Nic nadzwyczajnego. Czas ruszyć w nieznane.
Animacja chodu w tej grze sprawiła, że oplułem ekran ze śmiechu. Nie wiem jak się chodziło w 1997, ale współczuję, że musieliście tego mistrza sztywnego chodu oglądać nawet w czasach premiery tego tytułu. Człowiek Kibic niby rusza tymi nogami ale podłoże nie chce współpracować.
Wkraczając na rynek główny Tristram poczułem się swojsko. Jak u mojej babci na wsi 15 lat temu: NPCtów jest 8 na krzyż, wszyscy stoją w przejściach swoich przybytków jakby się bali, że Człowiek Kibic im coś ukradnie. W sumie im się nie dziwie, mój bohater porusza się jakby miał w portkach cały swój dobytek i majątki kilku innych domostw. Poplotkowałem. Odkryłem, że za moje 100 złotch monet to mogę co najwyżej szmatę sobie kupić. Ruszyłem raźnie, wskazaną mi przez karczmarza ścieżyną.
Pod katedrą napotkał mnie złowieszczy widok. Czerwone snopy światła które nie zwiastuje niczego dobrego tym którzy odważą się przekroczyć próg świątyni... i jakiś pajac leżący pod wejściem udając, że umiera. Na pewno budzą się w was wątpliwości: Paweł ale jak to “udając”?. Nie widzisz krwi, i nie słyszysz jego umierającego tonu głosu?
Otóż drogi czytelniku, mam pewną teorię: katedra znajduje się dosłownie parę kroków od budynku karczmarza. Gdyby ten chłystek oblany keczupem był tak umierający, to na pewno ktoś by mu pomógł i zabrał z tego niesprzyjającego umieraniu miejsca. Zresztą później następuje zdarzenie które utwierdza moją teorię, ale to później.
Tak więc wbijam bez pardonu do katakumb jak woźny na wezwanie na obszczany korytarz. Pierwsze szkielety pozbawiam kolejnego życia z łatwością. Mój wojak wydaje się preferować znany styl walki “stoję-w-miejscu-i-walę-z-axa”. Rozumiem, takie czasy, że budżet pozwalał tylko na jeden zestaw animacji... wypalanych na deseczce, bo takie są drewniane. Szukałem przycisku do tańczenia nad ciałami poległych wrogów, ale niestety twórcy nawet tak prostej mechaniki nie zaimplementowali. Wesołe emotki dodałyby trochę kolorytu tej ponurej i nudnej łupaninie. Po wystukiwaniu kolejnych klawiszy odkryłem jednak ciekawszą funkcję: przybliżenie widoku. Dzięki niemu z bliska mogłem podziwiać facjatę mojego zawadiaki składającą się z czterech pikseli. Powróciłem do oryginalnego widoku i wyciągnąłem przycisk Z z klawiatury odpowiedzialny za tą funkcję, żebym przez przypadek go nie użył ponownie.
Przemierzając tak komnaty spowite mrokiem i tłukąc kolejne pomioty szatana, rzuciła mi się w oczy pewna cecha wspólna napotykanych diabolicznych stworów. Otóż, komnaty wchodzące w skład podziemi są oddzielone od siebie ścianą. Żeby przedostać się do pomieszczenia następnego trzeba otworzyć drzwi i przez nie przejść. Proste i logiczne. Dlatego jak przystało na siejące strach i zamęt demony z piekieł, one tych drzwi otwierać nie potrafią. Idąc tokiem rozumowania deweloperów, na miejscu bohatera postawiłbym drzwi przy samym wejściu do katakumb, i jakiegoś ciecia, żeby ów drzwi pilnował. Plaga demonów powstrzymana.
Drugi poziom katakumb. Poziom trudności przewyższył już wszystkie gry z serii Souls. Szkielet którego pokonywałem za dotknięciem mojej kibicowskiej pały załapał, że nie ma ze mną żartów. W ślad za nim poszły szczury (czy chochliki: nie wiem bo w tych katakumbach jest ciemno jak w duszy samego Diablo) i znienawidzone zombie. Na widok tych ostatnich odmawiałem litanie, żeby mnie nie trafiły swoimi łapskami zadającymi więcej obrażeń niż mój ostry nóż do masła.
Nagle napotykam na swojej drodze dziwny pokój. W środku można zauważyć jakieś ciała nabite na pal, i powieszone, i poćwiartowane, i w sosie własnym. Jak każdy zdrowo myślący gracz NIE zrobiłem sejwa i dziarsko ruszyłem do drzwi. Otworzyłem i usłyszałem legendarne “Uhhhhh... Fresh meat!”. Po pierwsze uważam, że to jest dyskryminacja wegetarian i wegan. Po drugie, kiedy zobaczyłem wielkiego grubasa z tasakiem, szarżującego w moją stronę, to zrobiłem znak krzyża i spokojnie stwierdziłem: “W każdej grze jest przecież auto-save, albo checkpoint”. Moja śmierć została spuentowana czerwonym ekranem a rozczarowanie po braku punktu kontrolnego zostało skwitowane wiązanką godną Bogusława Lindy.
Nie pozostało mi nic innego jak powtórne przedzieranie się przez zastępy diabelskie. To już była sprawa honoru. Podchodzę pod komnatę po raz drugi. Rozgrzewam myszkę, spinam lewego poślada, otwieram drzwi i klikam z szybkością zawodowego gracza StarCraft. Jak to w życiu bywa, nie można oceniać po wyglądzie, bo się można przeliczyć. Butcher okazał się szybszy w wykonywaniu paralitycznych ruchów tasakiem ode mnie.
Po kilku nieudanych próbach postanowiłem zrobić szybką przebieżkę na powierzchnię, kupić lepsze graty i masę potionów. Po drodze oczywiście kliknąłem na pajaca leżącego pod wejściem. Przyszedł czas na ostateczne rozwiązanie. Po kilku próbach i łykaniu mikstur jak zawodowy alkoholik udało mi się pokonać pierwszego bossa w tej grze wideo. Powtarzam: PIERWSZEGO. Oczywiście jak na wymagającą potyczkę przystało, pokonanie Rzeźnika wiązało się z epickim lootem który po sobie zostawia. Jest nim... tasak. Przysięgam, gdybym wybrał maga, albo zwiadowczynię...
W tym miejscu nastąpiłoby oficjalne zakończenie wersji demonstracyjnej, więc chcąc być fair wobec twórców nie zagłębiałem się w niższe poziomy. Użyłem zwoju teleportującego do miasta. Pamiętacie leżącego pana? Już go nie ma. Albo sobie poszedł będąc dumnym z siebie, że nas wykiwał podpuszczając nas na walkę z Butcherem, albo mieszkańcy widząc, że wchodzimy do podziemi zostawili swoje domostwa bez obawy, że Człowiek Kibic je okradnie i sprzątnęli trupa. Interpretację pozostawiam wam. Nie wymaga za to interpretacji gest przesunięcia ikony gry do komputerowego kosza po wyjściu z rozgrywki.
A pozwalając sobie na jeden akapit prywaty, poza motywem przewodnim:
Diablo to jest cholernie dobra gra. Zestarzeć się mogła grafika i mechaniki, ale rozgrywka sama w sobie jest miodna. Fakt, że plansze są generowane losowo, wysoki poziom trudności i nawet opcja gry wieloosobowej... Świetnie się bawiłem. Nawet jeśli ten tekst nie zadowoli szanowne jury, to z chęcią zakupię Diablo i pochłonę się w tej diabelnie dobrej rozgrywce. Pozdrawiam wszystkich starych dziadów (a w szczególności Panią Joasię która jest wiecznie młoda), i czytamy się w kolejnej części Dziadów!
Pablo